Jaskółki
“(…)
lost in dream flight
to pierce the horizon as a bird...”
Agalloch
– Of Stone, Wind And Pillor (Of Stone, Wind and Pillor, 2001)
Nutki wygrywane na pianinie podskakują
w powietrzu, niewidzialne, zwinne. Niosą piosenkę, skoczną melodię
kojarzącą się z dzieciństwem, lasem i wilgotnym mchem, na którym
można się położyć w gorący letni dzień.
Ptaki rozsiewają wszędzie swoje
białe, puszyste piórka, jakby przygotowały się na tę specjalną
okazję. W rytm muzyki robią spirale pomiędzy drzewami. A te, dumne
i piękniejsze niż kiedykolwiek, szumem liści snują opowieść
zupełnie niespodziewanego rodzaju…
Jaskółki krążyły nad wzgórzem.
Nie znikały poza zasięg wzroku, ale szybko zamieniały się w małe,
czarne punkciki. A na ich tle wysokie, ciemne drzewa lasu, kłaniały
się nisko popychane wiatrem. Niektóre z ptaków wracały i
wlatywały do swoich gniazd - małych jamek na czubku wzgórza,
przypominających dziury po wystrzałach. Lecz zachodzące niebo i
tak wypełniała czerń ich piór. I każdego roku ptaków
przybywało. Każdego roku dziur w piachu na wzgórzu robiło się
więcej. A w dolinie, tam gdzie wartko płynął strumień znikając
gdzieś w odległym jeziorze, każdego roku chowano więcej ludzi.
Kto oprócz jaskółek mógł być
świadkiem wydarzeń na dole? Kamienne figury, stróżujące nad
kurhanami…?
Czasem na wzgórze
przychodził człowiek. Siadał na najbardziej wysuniętym cyplu. Po
jego jednej stronie rosły dzikie, żółte kwiaty przewyższające
go, gdy siedział, po drugiej tkwił długi kij. Ktoś wbił go w
ziemię wieki temu i do tej pory się nie przewrócił, chociaż był
już przekrzywiony, a wiatry i burze nie raz huśtały nim na
wszystkie strony.
Stary człowiek
był wytrzymały tak samo jak ten gruby kij na wzgórzu. Kiedy
siedząc obok niego, obserwował jaskółki krążące po niebie,
umysł starca wreszcie się oczyszczał. Traktował to, jako pewien
rodzaj medytacji.
Gdy słońce zachodziło, na niebie
zawsze rysowały się piękne, pomarańczowo czerwone pejzaże.
Przypominały płonący w oddali ogień. Pewnego razu podczas takiego
właśnie zachodu, wśród świergotania ptaków, stary runął w
dół. Jaskółki poderwały się do lotu ze swoich gniazd, naprzeciw
lecącemu starcowi. W tym chaosie, kiedy nawet piach krążył wokół,
a liście z pobliskich drzew tańczyły w powietrzu niezamierzając
opaść, starzec leciał wprost na kobietę w otwartym grobowcu.
Kamienna płyta była odsunięta, grób
porośnięty dzikimi różami i otoczony cienkimi pajęczynami.
Poruszały się na wietrze, zbliżając do ciała zmarłej. Miała
doskonałą białą skórę, przezroczystą długą suknię i różowe
usta. Kręcone jasne loki spływały po ramionach, a wpięta w nie
czerwona róża raziła swoim soczystym blaskiem. Wymalowane na
delikatnej twarzy błogość i spokój przyciągały starca niczym
magnez.
Jednak spadający w dół człowiek, z
każdym smagnięciem wiatru zmieniał się nie do poznania. Siwe
włosy nabierały objętości i długości, stawały się puszyste,
kruczoczarne. Przemęczona twarzy wygładziła się i ujędrniła,
tak samo starcze ciało. Już nie było przykurczone pod siłą wieku
i doświadczeń, ani pod brudnymi, obdartymi łachami. Sylwetka
spadającego mężczyzny przypominała wojownika. Szczupłego,
smukłego i silnego człowieka o zdeterminowanym obliczu. Niebieskie,
pełne życia oczy patrzyły na leżącą w grobowcu kobietę i
pożądały jej podczas lotu.
Silne ręce wyciągnął ku niej,
próbując odgarnąć wiszące nad grobem pajęczyny. Odsłaniał je
niczym zasłony, aby wreszcie dotknąć śpiącej piękności. Kiedy
została odkryta, wiatr lekko poderwał suknię do góry. Na martwym
ciele pojawiła się gęsia skórka, włoski i sutki stanęły,
uwydatniając się pod tkaniną. Gdy tylko mężczyzna opadł na
zimne, kobiece ciało, ujął je w silnym uścisku. Betonowa podłoga
pod nimi mozolnie osunęła się w głąb grobowca. Aksamitny i
miękki materac, na którym ułożono martwą, poleciał w dół, a
za nim oni scaleni w jedność.
Mężczyzna nie patrzył w górę,
gdzie nad grobowcem nadal krążyły jaskółki, a zachodnie niebo
przybierało coraz bardziej krwiste kolory. Dotykał kobietę,
traktując jej ciało jak relikwię, świętość. Sunął delikatnie
po bladych ramionach, idealnie zarysowanych piersiach, okrągłych
biodrach. Zanurzał się w cienkim materiale sukni, ręką błądząc
pomiędzy szczupłymi nogami. Jego usta, wtapiające się w
zaciśnięte wargi kobiety, tęsknie prosiły o odwzajemnienie
pocałunku. Nos wdychał słodkawą woń skóry, pomieszaną z
zapachem kwiatów.
Na nich z grobowca posypały się
róże, rysując czerwone smugi przy locie w tej wszechobecnej
ciemności. Lekko opadały na splecione ciała, powoli okrywając je
czerwienią. Kolcami wbijając się w ich skórę.
Krople krwi, wypływające z okrągłych
ran mężczyzny brudziły blade kobiece ciało. Gorąco płynu
studziło chłód bijący od martwej. Cichy syk i mgiełka pary
zaczęła unosić się nad nimi. Spadali w ciemność otoczeni
kwiatami i spływającą stróżkami krwią, która skapywała z ich
ciał i niknęła w czarnej otchłani, lub w locie opadała na
czerwone płatki róż.
Mogła to być ziemia, czarna i
wilgotna, ale puszysta jak pierzyna. Mógł to być miękki dywan,
albo doskonale czarna trawa. Coś ciemnego, coś, co otaczało
lecących, zastępowało im błękit nieba, zieleń trawy i
jakiekolwiek inne kolory. Wreszcie opadli na czerń. Ugięła się,
jak puszysta pościel na łóżku. Odbijał się od niej blask
kwiatów i kropel krwi. Przy upadku ponownie poderwały się w górę,
ale szybko znów przykryły ciemne podłoże.
Mężczyzna był już w kobiecie,
kiedy jej prawie przezroczyste dłonie, o pięknych, białych
paznokciach, zacisnęły się na jego plecach. Choć naciskały
mocno, nie raniły, zostawiały tylko jasne ślady. Wreszcie drżące,
różowe usta rozchyliły się lekko, wpuszczając do środka
spragniony język kochanka.
Blade policzki zamalował delikatny
rumieniec, a ciało kobiety wygięło się w łuk. Jej stopy wbiły
się w czerń, która ugięła się, niczym guma, a głowa odchyliła
do tyłu… uwalniając pierwsze tchnienie z ust kobiety.
Potem białe powieki powoli się
otworzyły. Blask oczu wypełnił przez chwilę ciemność pustki, w
jakiej się znajdowali. Mężczyzna przesuwał wilgotnymi ustami po
każdej części ciała kobiety, pobudzając komórki do życia.
Stawała się coraz cieplejsza, ginęła gęsia skórka, zastępowana
niewielkimi kropelkami potu. Ich ciała, pobrudzone krwią z ran
zadanych przez kolce, przybrały kolor różu.
Mężczyzna wplótł palce w loki
kochanki i przysunął powoli jej głowę do siebie. Spojrzały na
niego jasne oczy, błękitne, z niezwykłą białą otoczką wokół
źrenicy. Były spokojne, wypełnione błogością, jaką odczuwa się
po obudzeniu ze wspaniałego snu. Kiedy leży się w łóżku kilka
minut i wspomina senne marzenia…
Ręce kobiety, zaciśnięte wcześniej
na plecach kochanka, opadły na czarne podłoże. Jej usta
rozciągnęły w błogim uśmiechu. Snop światła w oddali ukazał
kamiennego anioła. Czuwał nad odsuniętą kryptą. Jego skrzydła
i długa szata porośnięte mchem odbijały soczystą zieleń.
Zamyślona twarz odwrócona w kierunku grobowca zdawała się
pamiętać o jakiejś historii… Lekko rozchylone, kamienne usta
szeptały jej treść, którą tylko nieliczni byli w stanie
usłyszeć.
Grobowiec, przy którym stał anioł,
był obrośnięty krzakami dzikich róż i bluszczem. Zasłoniły już
nagrobek w wielu miejscach, tak jak i grób, uszczypany przez ząb
czasu. Kilka złotych liter wyrytych na obdrapanej tablicy przebijało
się przez gąszcz liści.
Wschodzące słońce stopniowo
oświetlało grobowiec. Wokół niego wyrastały kolejne krypty,
równie stare i otoczone kamiennymi posągami. Ciemność czmychała
spomiędzy nich, ulatując w postaci mgły. Unosiła się nad ziemią
zwiewna i cicha, jak dusze zmarłych.
Mężczyzna dotknął po raz ostatni
jej włosów, wiecznie sprężystych i zdrowych. Jego dłoń
zanurzyła się w wilgotnej, porośniętej bluszczem ziemi. Pokrytej
opadłymi płatkami róż. Wreszcie mgła pochłonęła sylwetkę
kochanki, ukrywając ją przed wschodzącym słońcem. Białą suknię
oblepił dymek, sprawiając, że wyglądała jak stworzona z
puszystych chmur. Kobieta bez słowa wyślizgnęła się z
rozpaczliwych objęć kochanka i pofrunęła niesiona obłokiem do
swojego nowego domu.
Płyta zasłaniająca grobowiec
zachrzęściła. Odłamki kamyków pospadały na ziemię. Z cichym
zgrzytem nasunęła się na otwór. W górę wzbił się kurz, który
opadając, mienił się diamentowymi iskierkami.
Mężczyzna wstał i otrzepał spodnie
z płatków róż i kolców, które nadal były wbite w jego skórę.
Omiótł smutnym, starczym spojrzeniem zatopiony w ciszy cmentarz i
zbliżył się do grobowca ukochanej.
Kamienny anioł wodził za nim
tęsknym wzrokiem. Przez chwilę martwe oczy zalśniły, odbijając
przykurczoną sylwetkę starca. Przetarł dłonią pomarszczoną
twarz i zawstydzony ruszył pod górę, zostawiając za sobą krypty
zmarłych.
Jaskółki już przygotowywały się
do porannych lotów, wystawiając dzioby z gniazdek w piachu na
wzgórzu. Czarnymi oczkami wiodły za wchodzącym pod górę starcem.
Wspinaczka nie zajęła mu dużo czasu. Robił to każdego ranka.
Kiedy znalazł się na swoim miejscu
na czubku wzniesienia, po raz ostatni spojrzał na opatulony mgłą
cmentarz. Następnie skierował się w przeciwną stronę, gdzie za
niewielkim laskiem, w którym kiedyś mieściła się kapliczka,
stała chatka mężczyzny.
Poskręcane drzewa zdawały się łapać
w swoje objęcia zmęczonego staruszka. Gruzy pozostałe z kapliczki
osuwały się pod stopami, chcąc zabrać go pod ziemię. Jednak im
wyżej znajdowało się słońce, tym bardziej drzewa się
rozstępowały, a gruzy chowały pod wysoką trawą. Mgła zaczynała
ustępować, zostawiając rosę na krzakach. Gdy stary wyszedł z
lasku, oślepił go blask porannego słońca. Odbijał się od
popękanego okna chaty, otoczonej z dwóch stron płaczącymi
wierzbami. Długie gałęzie kołysały się na wietrze, niczym
piękne kobiece włosy. Przed chatą stała wyschnięta już dawno
studnia, a przy niej wiadro z grubym łańcuchem, który niknął
gdzieś w otchłani na dnie.
Drewniane schodki zaskrzypiały i
ugięły się pod ciężarem staruszka. Kiedy uchylił drzwi, ledwo
trzymające się na zardzewiałych zawiasach, ze środka buchnął
smród wilgoci, pleśni i mysich odchodów. Ale przede wszystkim
ponura, martwa pustka.
W pomieszczeniu stało stare,
dwuosobowe łóżko przykryte wypłowiałym pledem, mała kuchenka
gazowa i szafa. Na środku ustawiono krzywy stół, a przy nim
krzesło. Przez jedno okno wpadały promienie słoneczne, drugie zaś
zostało zabite deskami.
Wystraszone myszy czmychnęły pod
łóżko i do swoich nor w drewnianej ścianie. Staruszek stał przez
chwilę na środku pomieszczenia czekając, aż wszystkie szkodniki
się pochowają. Nienawidził tych małych zwierząt, które nocami
podgryzały go w stopy, albo chodziły po kocu i robiły w nim
dziury.
Mężczyzna był zbyt zmęczony, żeby
cokolwiek robić. Napił się trochę wody z dzbanka i położył na
łóżku. Nie musiał długo czekać, aż nadejdzie sen, ale tak jak
zawsze, zanim odpłynął w krainę spokoju, małe ząbki podgryzły
go w piętę wystającą spod koca. Z zewnątrz dobiegło skrzypienie
i odgłos łańcucha.
Staruszek wstał i przetarł twarz.
Mysz zeskoczyła na podłogę. Łańcuch szeleścił jeszcze przez
chwilę, aż w końcu przerodził się w dziwne dzwonienie. Stary
podszedł do jednego z okien i wyjrzał na zewnątrz. Czyżby jednak
zasnął? Poranne słońce chowało się już za horyzontem,
ozdabiając go różnokolorowymi smugami, a wieczorna ciemność
wypływała spomiędzy drzew pobliskiego lasu. Łańcuch brzęczał w
ukrytej pod wierzbą studni. Mężczyzna drżącą ręką ścisnął
kij stojący pod drzwiami i uchylił je.
Powietrze nadchodzącej nocy pachniało
świeżym leśnym podszytem i chłodem znad wody. Jej szum słychać
było pomimo lasu odgradzającego chatę od rzeki. Stary wyszedł na
skrzypiące schody i zmrużył oczy, aby dostrzec, kto znajduje się
przy studni. Wiadro zniknęło wraz z łańcuchem, zanurkowało w
pustym szybie. Stary podbiegł do otworu i ze strachem cofnął się
o krok. Dopiero, kiedy uspokoił oddech, powoli zbliżył się
ponownie.
We wzburzonej tafli widział
zniekształcone odbicie swojej przemęczonej starością twarzy.
Jednak uspokajająca się woda wygładziła po chwili oblicze
mężczyzny. Stało się jaśniejsze, jędrne. Oczy nabrały swojego
niebieskiego wyrazu, a czarne włosy zdrowia i objętości.
Wyprostował się jakby w zwolnionym tempie i rozejrzał wokół.
Ciemność pomiędzy drzewami naprzeciwko chaty wypełniła się
gęstą mgłą, która całymi kłębami zbliżała się do
mężczyzny. Kij wypadł z jego dłoni opartej na otworze studni i
zanurzył się z cichym pluskiem do wody. Na jej znów poruszonej
tafli, oprócz zupełnie zdezorientowanej twarzy mężczyzny,
pojawiła się piękna kobieca sylwetka w sukni z mgły. Bladą dłoń
położyła na ramieniu kochanka i zbliżyła usta do jego ucha.
Uścisk kobiety z mgły był bardzo
mocny. Mężczyzna przygarbił się i widział siebie pochylonego nad
studnią. Poczuł ulotny pocałunek w płatek ucha, a potem woda
wzburzyła się tak, że nie sposób było dostrzec przez nią nic
więcej. Wzbiła się w górę, ochlapując kobietę i rozmywając ją
w ułamku sekundy. Zmieniła się we mgłę, zakołysała się nad
ziemią, kiedy słońce ponownie wyjrzało zza horyzontu. Zupełnie
wysuszając wodę ze studni.
A na jej dnie, obok łańcucha
zwiniętego w idealny kłębek, przypominającego uśpionego węża,
leżała skurczona męska sylwetka. Jakby we śnie oczekując na
kogoś, kto pocałunkiem ponownie przywróci ją do życia.
W chacie, szczury i myszy obsiadły
koc wgryzając się w niego ostrymi ząbkami. Odór ich odchodów
wypełniał niewietrzone od dawna mieszkanie. Na podłodze leżała
zakurzona ramka, po której leniwie spacerował chudy, wielki pająk.
Pod nią leżało jedno zgięte zdjęcie dziecka, to w ramce zaś,
skurczone od wpływu czasu i wilgoci, przedstawiało mężczyznę i
kobietę. Pięknych, młodych, z oczami odurzonymi miłością i
twarzami pogrążonymi w błogim spokoju. Kilkanaście metrów od
tego domu, takie same zdjęcie widnieje na nagrobku, przy dużym,
dwuosobowym grobowcu. Obok kamienny anioł, wieczny i zamyślony,
snuje swoją opowieść o przemijalności, choć nikt od dawna nie
chce go słuchać. Bo tam, w otchłani niepamięci, tysiąc stóp pod
ziemią, rodzą się nowe formy życia, których nie interesuje
przeszłość…
Zdarzyło się to lat temu, sam anioł
nie wie ile, bo gdy wybudowano ten cmentarz niewiele osób pozostało
na świecie. Krypty i mogiły pokrywały każdą możliwą
przestrzeń, każde pole, łąkę, las. Brakowało miejsca, aby
chować zmarłych, a potem nie było już komu tego robić. Jak długo
można opierać się śmierci? Dopóki ma się kogoś do towarzystwa.
Ona nie wytrzymała długo, wyschnięta studnia przyciągała niczym
magnez. Mężczyzna w medytacji i snach pukał przez wiele lat w
bramy podziemnych krypt, gdzie zwilgotniałymi korytarzami snuły się
bezkształtne postaci z mgły. Strach był silniejszy od miłości,
lecz czego tak długo można szukać na opustoszałym i zgniłym
świecie? Wiedząc, że tam, pod ziemią lub pod falami rzeki w
gęstwinie wodorostów, można żyć w nieskończoność szczęśliwym
i wolnym?
- Odwiedzałem cię tak często jak
się da. W głowie, myślami, duchem.
- To nie wystarczało. – wyciąga
swoją delikatną dłoń, gładzi twarz mężczyzny, na którą
powoli wpływa porcelanowa biel.
Obydwoje wirują w wodnej otchłani
studni. Woda bulgocze dookoła, jest brudna i śmierdzi. Śliskie
ściany pokrywa mokry mech i glony. Wielkie ślimaki bez skorup
odpadają, nie mogąc się utrzymać i lecą w dół za objętą parą
wśród małych, wodnych bąbli.
Kim tak naprawdę byli? O to nie
zapyta nikt kamiennego anioła. Patrzy on z dołu na krążące nad
wzgórzem jaskółki. Na tle zachodzącego nieba wyglądają jak małe
pociski, które zaraz zamienią cmentarz w gruzy i pył.
Nikt nie zapyta, ale odpowiedź i tak
wiecznie krąży wśród grobowców i krzewów zwiędłych róż.
Lecz może, jeśli kiedyś na ten opuszczony cmentarz powróci
dziecko pary kochanków, zrozumie tę prawdę
Zobaczy we mgle swoją własną
postać, która wpada do rzeki, a glony obłapują ją za nogi i
wciągają na dno. Wzburzone fale będą przykrywać czarną czuprynę
malca i zagłuszać rozpaczliwe krzyki jego matki, zbiegającej ze
wzgórza. Potem, zaklinowany w rzecznym mule wypuści ostatnie
tchnienie. Bąbelki poszybują w górę, dając ostatni znak, że to
już koniec.
Chłopiec przypomni sobie wielkie
ptaki krążące nad wodą, zawodzące głośno, płacząc nad
zmarłym. I gdy jego nabrzmiałe ciałko wypłynie wreszcie na
powierzchnie setkę mil dalej, nie będzie nikogo, kto by je miał
pochować.
Nadbiegająca ze wzgórza kobieta
potknie się i runie w czarną mgłę, zbierającą się od strony
rzeki. Silne mężowskie dłonie nie będą w stanie jej utrzymać
ani teraz, ani później, gdy w rozpaczy rzuci się do wyschniętej
studni. Ptaki przybierające coraz większe rozmiary w końcu
zupełnie zasłonią niebo. Ich czarne skrzydła opatulą dolinę,
jak pod ciepłym kocem i pogrążą ją w wiecznej ciemności. Nawet,
kiedy powrócą do normalnych kształtów, nawet, kiedy mężczyzna
pogodzi się ze stratą rodziny, nawet, kiedy słońce na chwilę
wyjrzy ze wschodu, ciemność w każdej postaci zawsze będzie
spowijała cmentarz nad rzeką. I szybko okaże się, że tam, gdzie
władzę dzierżą zmarli, nie ma miejsca na jakiekolwiek granice.
(zdjęcie Laury Makabresku)