piątek, 25 września 2015

Doświadczenie życia i śmierci




Doświadczenie życia i śmierci


Czas… któż mu się oprzeć zdoła […]
 Usługi pogrzebowe „Arka”,
z kuponem rabat do 10%.[1]

            Cywilizowany, współczesny świat także z najbardziej przerażającej dla człowieka sytuacji – śmierci – uczynił towar. Także, ponieważ to tylko konsekwencja postępującego na naszym globie konsumpcjonizmu i marnotrawstwa energii i wiedzy na sprawy mniej istotne dla życia jako takiego, a oczywiście dochodowe. Lecz jak z czegoś nieuchwytnego, bardzo prywatnego zrobić towar? Nie sądzę, żeby to było trudne pytanie – wszak i życie jest trudne do zdefiniowania; do zobaczenia go, jako istnienia w czystym stanie odczuwania, bycia. Problem polega właśnie na tej trudności definicji, czyli chęci przypięcia słowu, jakim jest życie, konkretnych etykietek i orzeczeń. Nikogo oszukiwać nie musimy, przecież każdy człowiek może po prostu poczuć czym jest życie i skoro żyje to i zastanawiać się dużo nie musi – wystarczy czuć. Najpierw filozofia, a za nią nieugięta nauka, próbowały jednak ukazać owe definicje – zarówno życia, jak i śmierci, w być może bardziej przystępnej ogółowi postaci. Taki już los człowieka, że jak Hilary z bajki Tuwima, nie widzi tego, co ma tuż przed nosem i chętnie opiera całą swoją egzystencję na wiedzy z drugiej ręki.

http://ayers.l.w.interiowo.pl/szablon_obrazki/kosa.JPG

            Pierwszym krokiem do uczynienia z życia i śmierci towaru, jest zatem zdefiniowanie tych stanów, uschematyzowanie ich, zbadanie. Następnie, droga wiedzie ku przemianie stanu w wydarzenie, co wynika już z samego schematu definicyjnego – wrzucenie w czasowość i określoną przestrzeń. Zobrazuję to na przykładzie społeczeństw tradycyjnych w porównaniu z cywilizacją współczesną. 

            Prymitywne w sensie technologicznym, ale nie duchowym, społeczeństwa, całe swoje życie opierały na rytualnych zabiegach, mających podtrzymywać żywotność nie tylko plemienia, ale i całej przyrody, a co za tym idzie – świata. Te rytuały, obrzędy, wszelka forma religijności, są dowodem na wielką ambicję owych ludzi, aby nieustannie podtrzymywać życie. Widzieli je jako stan, który nie tyle trzeba kontemplować (to przyszło z czasem), co ciągle aktualizować, podsycać. Nie musieli równocześnie zastanawiać się nad tym, czym właściwie to życie jest – było trwaniem, a także walką o przetrwanie, śmierć zaś zmianą stanu, którego następstwa mogły być szkodliwe lub pomocne dla innych (np. przemiana w upiora, albo pomocnego duszka…).

            Teoretycznie współczesny człowiek  nie musi walczyć o przetrwanie. W praktyce jednak poddawany jest ciągłej i męczącej walce o swoją pozycję w świecie. Wiąże się ona z materialnym aspektem naszej egzystencji, de facto na niej została oparta. Zapełniamy się wszystkim, co pochodzi z zewnątrz, bo czym innym karmić materię, jak nie inną materią? Pod pojęcie materii chciałabym podpiąć też mentalną i intelektualną sferę bytu, ponieważ duża część wiedzy, jak już wcześniej zauważyłam, zostaje po prostu zagarniana przez ludzi, bez żadnej krytyki i doświadczania, jako pewna i oczywista. 

            Materia związana jest z pewnym punktem, konkretną przestrzenią i czasem, czymś bardzo wpisanym w rzeczywistość i namacalnym. To czyni życie rzeczywistym; podtrzymywanie rzeczywistości życia w oparciu o materię. W przeciwieństwie do społeczeństw tradycyjnych, które aktualizowały ponadczasowy wymiar istnienia dzięki materii, dzięki wcieleniu – odgrywaniu mitów i spełnianiu obrzędów. 

            Co z samą definicją życia  w tak opisanej cywilizacji? Otóż, kiedy materia urzeczywistnia życie, ono jako takie – zanika, na rzecz niej samej. Jego jedynym wyznacznikiem mogą być wydarzenia, czyli to, co można wpisać w określone ramy, daty i godziny. Co za tym idzie – dodać do nich solidną porcję materii. Mamy zatem narodziny oraz śmierć – wielkie wydarzenia w życiu każdego człowieka. Celebracja tych dni wiąże się z ogromnym nakładem finansowym. Szczególnie ma się to do śmierci, skoro bowiem jest to wydarzenie jednostkowe dla danej osoby, trzeba tej materii sporo wyłożyć, aby zapisało się na stałe w egzystencji i na koncie bankowym. Narodziny są natomiast odnawiane co roku, jako huczne bardziej lub mniej, wspomnienie wydarzenia. Niewiele osób przeżywa je jako pewną aktualizację swojego życia, częściej jest to przystanek na drodze do nieuniknionej śmierci. 

            Zatem z wydarzeń o wiele łatwiej uczynić towar, niż ze stanów. W jakim stanie się znajdujemy? W niewielkim stopniu jest to czyste, odarte z kontekstów i etykiet, życie. Jeśli ono nie będzie czymś jasnym dla każdego człowieka, jak śmierć może zostać pojęta? I dlaczego przypisuję jej status stanu, w jakim wszyscy się kiedyś „znajdziemy”, a nie wydarzenia – po prostu śmierci, po której nie ma nic?

            Odpowiedzią znów jest materia. Gdy znika materia, znika życie, człowiek umiera – sposób myślenia typowy dla współczesnego mieszkańca Ziemi, choć zapewne nie zdaje sobie on z tego sprawy. Materializm jest czymś normalnym i zupełnie nieświadomym w wielu przypadkach. Utożsamiamy z ciałem cały nasz intelekt, podstawę wszelkiego bytu i „inteligencji”, nic więc dziwnego, że śmierć może być uznana za koniec istnienia człowieka. 

            Jednakże doświadczenie czystego odczuwania życia – poznanie czym ono w istocie jest – wyklucza działanie, często mylnego, lubiącego etykietki i schematy intelektu. Ujrzenie samego toru myślowego, jaki ukształtowała tak zwana cywilizacja, to swoista demaskacja owych schematów. Szczególnie tych, które bezwiednie nadajemy życiu i śmierci, przypisując im tylko materialną perspektywę. Zagubione bytowanie większości ludzi, na co wskazuje wysoka umieralność nie tylko z powodu chorób, ale i przede wszystkim z własnej ręki, jest wystarczającym dowodem na zgubność takiego paradygmatu. 

            Nie twierdzę bynajmniej, że gatunek ludzki zbłądził i słusznie doprowadza się do zagłady. Zapewne, skoro tak się stało, zyskaliśmy niebywałą szansę i możliwości, dzięki którym potrafimy przejrzeć ów system (lub systemy) zupełnie niepotrzebne do spokojnej egzystencji celebrowanej z dnia na dzień, jako stan, a nie jednostkowe wydarzenie, zwieńczone śmiercią – udekorowaną sztucznymi kwiatami i zdjęciem w trumnie.

            Powracając więc do czystego odczuwania życia – sprawia ono, że wszelkie intelektualne etykiety i zasady poznania odpadają, ustępując intuicyjnemu byciu. Kolejny przykład zderzający tradycyjne ludy z „cywilizowanymi”:

Jedna z głównych różnic, jaka oddziela człowieka kultur archaicznych od współczesności polega właśnie na tym, że człowiek nowoczesny nie potrafi przeżyć swego życia organicznego jako sakramentu (…)[2]

            Współcześni nie widzą powodu, by cokolwiek przeżywać jako prawdziwy sakrament, ale nieustannie zostają postawieni przed sytuacją, która odziera ich z człowieczeństwa. Taką sytuacją może być śmierć – punkt, z którego nie ma (teoretycznie) odwrotu, będący końcem istnienia i rzeczywistości. Jeśli jednak przyjrzymy się funkcji śmierci w społeczeństwach tradycyjnych, widać jasno, że wszelkie symboliczne umieranie miało na celu (ponownie) aktualizację życia – lecz tego wielowymiarowego, zakorzenionego w sacrum. Można powiedzieć, że otwierało to człowieka na nowe treści i formy życia duchowego. Symboliczna śmierć odziera z życia materialnego, intelektualnego, wręcz pozbawia osobowości, by taki człowiek (przechodzący inicjację) mógł odrodzić się w czystszej postaci.
            Podobne intuicje wykazują doktryny filozoficzne i religijne tak zachodnie, jak i wschodnie – w dużym uogólnieniu – co świetnie skomentowała Simone Weil:

Nie ma przymusu, który by kazał wierzyć umysłowi w istnienie czegokolwiek (subiektywizm, idealizm absolutny, solipsyzm, sceptycyzm; porównać Upaniszady, taoistów i Platona; wszyscy przyjmują tę postawę filozoficzną jako oczyszczającą). Dlatego też jedynym środkiem, jaki może nam zapewnić związek z istnieniem jest zgoda na nie […].[3]

            Motyw oczyszczenia obecny jest nie tylko w filozofii, religiach, kulturach archaicznych. Czy antyczne katharsis nie przypomina bowiem ulokowanej w sztuce możliwości śmierci naszego ego? Do dziś najróżniejsze dzieła literackie, malarskie, muzyczne, filmowe i teatralne, usiłują – jeśli tylko nie są zanurzone w materialnej kulturze zysku – pobudzić człowieka do refleksji nad własną egzystencją, a poprzez to inspirują do oczyszczenia i przekroczenia wewnętrznych granic. 

Najlepszym przykładem na taką rolę sztuki, a zarazem obrazem symbolicznej śmierci, będzie film Alejandro Jodorowsky’ego „Święta Góra”. Bohaterowie pragnący uzyskać nieśmiertelność, pod przywództwem Alchemika wybierają się na Świętą Górę, ale żeby tam wejść muszą poddać się całkowitemu oczyszczeniu. Przechodzą proces śmierci swojego ludzkiego Ja, wyzbywają się krzywdzących umysł „myślo-kształtów”, aby tuż pod masywem górskim dowiedzieć się, że wszystko jest iluzją, również ich egotyczne marzenia o nieśmiertelności. Co jest bowiem bardziej rzeczywistego, niż życie jako takie?

Uganialiśmy się za baśnią. Aż dotarliśmy do życia. […] Żegnaj, Święta Góro. Prawdziwe życie na nas czeka.[4]

http://deeperintomovies.net/journal/image08/holymountain3.jpg 

            To przekroczenie granicy własnych wyobrażeń postawiło bohaterów i wnikliwych widzów w doskonałej pozycji dystansu wobec życia i samych siebie. Można powiedzieć, że nastąpiła swoista wewnętrzna transgresja. Symboliczna śmierć, odsunięcie się od wszystkiego czym jesteśmy, dystans, przekroczenie. Gdzie znajdziemy się poza granicą? 

Tak pojmowana symbolika śmierci (póki co jako oczyszczenia, nie materialnego zniknięcia z padołu) wykracza poza ego i zbliża człowieka do sacrum. Sama chęć, otwarcie się na taką sferę jest już transgresją, jakiej człowiek może dokonać, wychodząc poza swoją strefę bezpieczeństwa (w umyśle). Dowodem na to są wszelkie doświadczenia transpersonalne odnotowane na gruncie mistyki, zmienionych stanów świadomości, nawróceń religijnych, praktyk medytacyjnych i innego rodzaju przeżyć duchowych, zmierzających do sakralizacji życia codziennego. Czyli życia w jego czystej istocie.

Nie bez przyczyny odważnie twierdzę, że to dowody na istnienie sacrum i możliwość jego doświadczenia, a raczej zbliżenia się i nieustannego odnawiania tej sfery w ziemskim życiu (czemu też służyła obrzędowość kultur tradycyjnych). Bowiem „to, co niepojęte, jest normą tego, co znane”.[5] Niestety nauka skutecznie dyskryminuje wszelkie stany wychodzące poza przeciętność, nie chcąc ich badać i zaakceptować ich istnienia, chociaż istniały i istnieją u wielu ludzi bez żadnych szkód, a nawet z wielkim pożytkiem dla owych osób i całego świata. Znakomity psycholog Stanislav Grof tak komentuje stan zjawisk transpersonalnych w oczach nauki:

[…] Każdy objaw tego typu był więc przez nich [badaczy – przyp. M.] określany jako psychotyczny, niezależnie od tego, czy występował u schizofrenicznego pacjenta, czy u osoby normalnej po zażyciu środka halucynogennego, spędzeniu kilku godzin w zbiorniku do deprywacji sensorycznej, u ucznia tradycji zen w czasie sesshin, czy u mistyków i nauczycieli duchowych tej miary co Śri Ramana Maharishi, Śri Aurobindo lub Jezus. […] Takie podejście z konieczności zakłada też sądy wartościujące – a dokładnie założenie, że zjawisk transpersonalnych nie da się pogodzić z „normalnym funkcjonowaniem umysłu” i dlatego powinno się je zwalczać”.[6]

Współczesny świat pragnie zatem, jeśli nie zwalczać to, często na siłę, przypisać wszystkiemu, co niepojęte łatki i nazwy, aby było pozornie poznane i bliskie, albo namacalne i rzeczywiste, poprzez wcielenie tego w materialną, zmysłową część egzystencji. To zrobiono ze śmiercią, odzierając ją z ponadczasowego znaczenia, a o życiu zapomniano, że istnieje. 

Ponownie odwołam się do sztuki, jako idealnego nośnika ukrytych informacji – takich, których nie doszukamy się w świecie nauki, ani materialnym paradygmacie współczesnych, konsumenckich społeczeństw. Otóż to zatopienie w świecie materialnym może być interpretowane – i widząc to, co faktycznie dzieje się obecnie – jest szaleństwem. Dla brytyjskiej dramatopisarki Sary Kane całe społeczeństwo miotało się w okowach takiego obłędu. Materializm bowiem oznacza całkowite rozdarcie duszy od ciała. Skrajny dualizm. W swoich sztukach autorka obrazuje skutki takiego oddzielenia – zgubne dla człowieka, jako indywiduum. Pełne makabry sceny są nośnikiem smutnej idei o normalności, którą osiągnąć można jedynie poprzez śmierć. Tylko ona pozwala na cielesne, emocjonalne i umysłowe połączenie z samym sobą. 

Odnosząc to ponownie do kultur archaicznych, można śmiało rzec, że śmierć sprawuje tutaj podobną funkcję – wyzwolenia, oczyszczenia, jedności z sacrum. Lecz w przeciwieństwie do owych ludów nie jest ona naturalnym połączeniem z Jednią, a rozpaczliwym wyborem jednostki, która nie dostrzega w swoim świecie żadnej duchowości, zabitej przez skrajny materializm i zewnętrzne kolekcjonerstwo – zastępujące to, co można kolekcjonować, ale jako duchowe uzupełnienia egzystencji, by harmonijnie żyć – na granicy? 

Doświadczenie harmonijnego życia rozumiem równoznacznie z jego czystym odczuwaniem. Z pewnością istnienia, zarówno rzeczywistości namacalnej, jak i tej dostępnej tylko poznaniu intuicyjnemu, albo po części rozumowemu. Wtedy także śmierć, jako zjawisko uśmiercenia tej pierwszej części naszej egzystencji, nabiera całkowicie innego wymiaru. A właściwie, jak już fizyka kwantowa udowadnia – przenosi w ów inny wymiar, być może całkowitego połączenia, jak chciała Kane. 

Naukowiec David Bohm próbował przedstawić nowy obraz świata, jaki wyłaniał się z mechaniki kwantowej – to świat holistyczny, niepodzielny i zmienny – podlega procesom zarówno w obrębie materii, jak i świadomości człowieka. Z tymże fizyk widział dychotomię umysł-materia, jako elementy identyczne w ostatecznym rozrachunku:

Świadomość w znacznie większym stopniu przynależy do ukrytego porządku rzeczy niż materia… A jednak na głębszym poziomie (materia i świadomość) są w zasadzie nierozłączne i na stałe splecione, tak jak w przypadku gry komputerowej, gdzie gracz i ekran są połączeni poprzez uczestnictwo w tych samych działaniach. Z tego punktu widzenia umysł i materia to dwa aspekty jednej całości, równie nierozdzielne jak forma i treść.[7]

            Świadomość w każdej z możliwych interpretacji fizyki kwantowej umieszczona jest w samym centrum rzeczywistości. Jakie to ma konsekwencje dla życia pojedynczego człowieka i jego postrzegania oraz poznawania świata? Pozwala na dowolną transgresję, zarówno w obrębie zmysłowości (na czym tradycyjne pojęcie transgresji się opiera), intelektu, jak i w kierunku tajemniczych sfer sacrum, ukrytych poziomów własnej osoby, która w pewnym momencie się zaciera na rzecz całościowego poziomu świadomości – i dalej rzecz można ciągnąć w nieskończoność, ale zapewne już nie za życia, a właśnie po śmierci.

            Podsumowując, współczesny świat, choć zagubiony w materii, dostarcza wielu wiadomości z dziedzin czysto fizycznych i naświetla w ten sposób problem śmierci i życia, jako nieodłącznych elementów istnienia człowieka. Elementów, które w sposób nieunikniony i ciągły wpływają na stan naszej świadomości, a ona sama na postawę wobec nich. Jeśli zatem uświadomimy sobie przytoczone w niniejszej pracy fakty, wynikające z rozumowej (a później już, transgresyjnie, intuicyjnej) obserwacji rzeczywistości i siebie samych, śmierć oraz życie być może przestaną być pustymi sloganami, towarem na sprzedaż, a staną się tym, czym w istocie są – doświadczeniem świadomości.

http://www.vismaya-maitreya.pl/gfdgrhrthrth.jpg


~~*~~




[1] Kupony rabatowe zakładu pogrzebowego, Polskie Książki Telefoniczne. Wrocław 2010.
[2] M. Eliade, Traktat o historii religii, tłum. J. Wierusz – Kowalski, Warszawa 1993, s. 437.
[3] S. Weil, Świadomość nadprzyrodzona, tłum. A. Olędzka-Frybesowa , Warszawa 1999, ss. 327–328.
[4] A. Jodorowsky, The Holy Mountain, tłum. Luna, 1973.
[5] S. Weil, Świadomość nadprzyrodzona, tłum. A. Olędzka-Frybesowa , Warszawa 1999, s. 47.
[6] S. Grof, Obszary nieświadomości, tłum. A. Szyjewski, 1999, s. 213.

[7] A. Peake, Czy istnieje życie po śmierci?, tłum. R. Waliś, Warszawa 2007, s. 42.

niedziela, 20 września 2015

"Pozdrowienia zza Granicy"

Pozdrowienia zza Granicy

 [trans-gresje]



Świat oczami niewidziany
w starym roku,
słów potoku bezmiar
kresów upatrzony
Niemy obraz braku myśli
toczy się po stepach
nowszym blaskiem mroku
Zapętleni w...
oczach, uszach innych,
w warstwach labiryntów
mowy miernych szyków
Stop! Ty w słowie uwięziony
odwróć głowę, spójrz w dal -
daj sobie świat.

Świt. Obudzisz się
w pustce własnej
srebrzystym krajobrazie
Niczego
Co zrobisz, wędrowcze
granice poznający?
Skocz, przepłyń, niech
wstęgą się za tobą rozwiną.

I biegnąc szlakiem słów -
niewypowiedzianych - 
stań w blasku ciemności
swojej duszy
Lękający się słowa!
Bez odwagi żyjący
otuli Cię powiew świeżości
i wrócisz na ziemię,
w sennym kołnierzu,
kombinezonie marzeń.

Stań wnet nagi na pustynnym 
padole - bez łez.
Nagi i skromny, bez duszy ukrytej:
za którą unosi się pachnący
 bez -
znaczenia to jest.



piątek, 11 września 2015

{SŚ3} Bezpiecznie w odpadkach wymarłych myśli siedzieć


{SŚ3}



Formy w głowie mogą być odpowiednikami niezliczonej ilości, często bezużytecznych treści. Jak wiatr może być czystą formą dźwięku, pustką lekkości, tak myśl wybierana na samą formę, doda nam wewnętrznej powabności.

Nikt się już nie bawi w wychodzenie rozumem dalej, niż nakazuje konstytucja, święte księgi i naukowe schematy. Jakże kochamy ich pewność i w tej spekulatywnej pewności lokujemy wygodę codziennego życia. Naprzód - w treści bogate, a pustką ziejące, bo nie ma własnej jej definicji. W treściach zatopić się, niech wraz z jedzeniem, ocieka nimi nasze ciało. Pozbawieni form, przeładowani jałowym zgiełkiem słów, myśli, obrazów.
Ociekające są Niczym
 tłuszcz z twojej kolacji. W Braku upatrzyć swój cel i bezgłośnie do niego dążyć. Zostawić w potrzasku gnijące z przepełnienia myśli, które bombardują nas od świtu do nocy i nawet w snach atakują, każą się budzić i z oczyma wlepionymi w sufit, rzuć je i mielić, przemyśliwać do końca.
A końca nigdy nie ma, bo nie ma żadnej formy. Bez schematu nie ma transgresji, a bez niej nie ma poznania.

Uwięzieni w labiryntach pozorów nie wiemy, że istnieje granica, która jak dźwięk rozhulanego wiatru niesie gdzieś - bez treści warkoczy - w wolności umysłu światy spokojne.


Z odwagą w te paradoksy nikt już nie zagląda, bezpiecznie w odpadkach wymarłych myśli siedzieć. Codziennie na nowo zbierać ich odchody, a z tego lepić cuchnące, smutne twory. Jak krzyżówki zwierząt, dla radości posiadania małych mutantów pozbawionych naturalnej formy. Jak bieg rzeki, zmieniany dowolnie i stawiane na wyspach oceany obsypane pieniędzmi.


Wziąłeś jabłko, człowieku, a już o tym nie pamiętasz. Odróżnienie dobra od zła to schemat, nieszczęsny proceder, a jednak fermentujące w jelitach treści dzielisz i układasz wedle hierarchii: złe, bardzo złe, trochę złe, wytłumaczalne.

Zwymiotuj nimi na swoją poduszkę.

Odwagi, by ruszyć tam, gdzie formy można czystością poranków opisać.  

Za granicę treści wyciekających już przez każdy otwór twego ciała.

Tam dźwięk rozlegnie się, kosząc odmęty nieświadomości. Wypadnie garść słów, by zasadzić nowe drzewo, powoli rozrastające się po pustynnym ogrodzie świadomości




~~*~~

wtorek, 1 września 2015

Wieczory z The Residents



Wieczory z The Residents



            Co wiecie na temat granic przekraczanych mentalnie? 
Możliwe jest odważne i uparte dążenie w kierunku świeżości umysłu, która czeka gdzieś za ignorowanym przez nas przejściem. Bo naprawdę nas to nie interesuje, ciekawsze są inne rzeczy, a tych świat dostarcza nam bardzo nachalnie. Więc odwracamy się i granice mentalne rzadko kiedy zajmują naszą uwagę. 
         Przekraczanie tego, co nas zajmuje (świadomie czy nie) w coraz bardziej obłąkanym różnorodnością świecie - to idea.

            W sztuce istnieje pewna ciekawa granica – pomiędzy odbiorcą, a twórcą. Ale jeśli wiemy dużo o twórcy i znamy jego dzieła to raczej nie ma problemu, by ułożyć sobie jakiś ogólny obraz dorobku i przekazu w nim zawartego. Co jeśli pojawia się bardzo wyraźna anonimowość twórcy? Granica w poznaniu, prawda? Ograniczenie różnorodności, która mogłaby ukoić miotający się w pojęciach i porównaniach umysł. 
           A może wręcz przeciwnie?




            The Residents to zespół, który od początku swojej działalności (1969r., USA) pozostaje anonimowy. Ich tajemniczość budzi niezwykłe podniecenie, najczęściej wśród osób, które nie mają ochoty wejść głębiej w świat muzyki przez zespół prezentowanej. Coś bowiem musi im przyświecać, skoro tyle lat ukrywają się pod wielkimi gałkami ocznymi, lub jak teraz – maskami. Albo równocześnie nie przyświeca im nic, oprócz zachowania anonimowości i przez to całkowitej niezależności dla swojej twórczości. To posunięcie zasługuje na oklaski i oddalenie się z szacunkiem od ukrytych osób występujących na scenie. Zobaczmy w nich to, kim chcą w naszych oczach być i niech muzyka wraz z przemyślaną aranżacją zabierze nas w swój wartki nurt.


            Gdy poznałam The Residents zafascynowała mnie przede wszystkim dziwaczność ich utworów i wideo. Wymykali się jakiejkolwiek klasyfikacji. Awangarda, owszem, ale to wciąż za mało. Zabawa i igraszka z samą teorią muzyki i ze słuchaczami, którzy lubią wszystko ze sobą zestawiać i porównywać. Lecz The Residents nie da się porównać do niczego i lepiej tego zresztą nie robić. Natomiast inspiracje od nich czerpane łatwo odnaleźć we współczesnej muzyce awangardowej, także w Polsce, co niezwykle cieszy i napawa dumą. Podejrzewam jednak, że pisząc inspiracje posuwam się za daleko. The Residents otworzyli pewne drzwi i wciąż, wytrwale trzymają je otwarte. Nieliczni odważyli się przez nie przejść i tworzyć w podobnym nurcie, równocześnie wyginając jego brzegi, nadając temu cechy indywidualności. Tak, bo żadnych drzwi nie ma i w ogóle po co bawić się w metafory.


 


            Dla poznania zespołu postanowiłam codziennie wieczorem przesłuchać jednego albumu. Porwało mnie to w tak dziwaczne odmęty umysłu, że w pewnym momencie musiałam przerwać… i tak się zaczęła długa przygoda z muzyką Randy’ego, Chuck’a i Bob’a, zwieńczona tegorocznym koncertem zespołu na OFF Festiwalu w Katowicach. Spadł on jakby z nieba w czasie, gdy słowo muzyka, dzięki The Residents, postradała swoje ramy i stała się sama w sobie wyrazem pewnych form (treści tanecznie i nieodwracalnie zmieniły się w formy) i jedyną możliwością dla dalszej eksploracji tematu było ujrzenie go na żywo.

            Poniższy tekst to zlepek obserwacji dotyczących muzyki The Residents jeszcze sprzed koncertu na OFF Festiwalu, o którym napiszę na koniec i podsumuję tym całą przygodę.





I




            Po raz kolejny siadam za klawiaturą z nadzieją, że tym razem uda mi się rozgryźć ten stan świadomości – prezentowany w twórczości zespołu The Residents. Albo raczej, będący po prostu The Residents, bo zespół scalony jest ze snutą przez siebie koncepcją muzyki.

            Włączyłam youtube i mój wzrok spoczął na wybranych dla ciebie i pokazał The Residents – My Brother Paul. Przeszył mnie dreszcz – który to już wieczór z The Residents!? Nie podołam, nie po poprzednich labiryntach. (Muzyka pogruchotała dźwięk, a dźwięk muzykę i wszystko straciło na znaczeniu). Mimo tego klikam i marszczę brwi. Ten obłąkańczy róż!





I chce mi się śmiać. Nie z czegoś konkretnego. To najbardziej wyluzowany śmiech na świecie. Po prostu odprężenie. To co widzę i przede wszystkim słyszę, to zabawa. Wibrująca zabawa dźwiękiem i atmosferą.

            A poprzez to – życiem.

            Czytelniku – odpręż się przy tym kawałku, śmiejąc się, bo dystans i brak odniesień to pełnia zrozumienia.

            Trochę aktorstwa, świetnych aranżacji, muzyki tworzonej i muzyki jako takiej, przekształcanej bez żadnych zasad. To właśnie zespół The Residents.

           

            Oni nie mówią – popłyń w różnorodności.

            Mówią – utop się w niej, a potem śmiej z tego. Z niej.


           

            Z różnorodności, która otacza nas nie tylko na każdym kroku zwyczajnego życia, ale przede wszystkim wśród wytworów kultury. Te Residents wyrażają się w każdym jej odcieniu, poprzez teatralizację zarówno w oprawie muzycznej, jak i aranżacyjnej; w całym spektrum oddziaływania koncertowego.

            Poza tym cechuje ich indywidualizm. Wielki indywidualizm zespołu, obrazowany między innymi tym, że pozostają w ukryciu przed swoimi słuchaczami i widzami. Lecz w ukryciu to nie najlepsze słowo. Tworzą sztukę dla sztuki – anonimowość to w tym nurcie szlachetne posunięcie, a poza tym dodaje wszystkiemu wielkiej nici tajemnicy i aurę dziwactwa.

            Z dziwactwem właśnie są kojarzeni The Residents. Pod względem obrazów i sposobów umiejętnego przeistaczania starych, znanych nut, uderzają w odbiorcę potokiem często niezrozumiałych symboli. Lub bliżej nieokreślonych dźwięków. Tajemnica ujawnia się, kiedy próbujemy naprawdę posłuchać tej muzyki. Nie oceniać jej, a poczuć, dać jej pole do popisu w naszym umyśle i poza nim.      

           

            Tak, po czasie zacznie to wiercić w głowie dziwne, podejrzane tunele i przestanie bawić – albo dopiero wtedy zacznie. The Residents wywołują skrajne emocje i to wcale nie musi znaczyć, że będą się podobać lub nie. Uruchamiają często w nas coś obojętnego. Możemy odebrać ich twórczość jako show i zabawę formą oraz treścią, albo wejść głębiej i … odnieść ją do własnego życia. Zapytacie, czemu nie ma tu teraz wielkich słów typu: zrozumieć, pojąć, poczuć? Otóż one właśnie doświadczenie oznaczają. Gdy odniesiemy zjawisko do samego siebie, wyjaśni się wiele tajemniczych spraw.



            Dlatego Wieczory z The Residents nauczyły mnie wiele i to również wpływa na mój stosunek do nich. Sami na sobie pozwalają doświadczyć zdystansowanego oglądu rzeczywistości przedstawionej. W dowolnej formie; tu mamy konkretną muzykę, twórcę, może to być jednak inna materia.

            Sztuka, film, muzyka, technologia.

           



II




            The Residents igrają z piekła i nieba. Pozostają na ziemi – mówią, abyś się odwrócił i spojrzał na nią z oddali.




            Przyjrzyjmy się temu światu!



            Zespół The Residents pierwszym albumem rzuca rękawicę muzyce popularnej. Przekształcając okładkę The Beatles, tworzą własną wersję słynnej płyty. Czy to forma buntu wobec stanu muzyki czy może własny odezw, zabranie głosu? Sposób, w jaki zespół wprowadza słuchacza w swój powykręcany świat, budzi niepokój, a zarazem to on każe posuwać się dalej – zwiedzić go, poznać. Dziwne dźwięki, słowa, wywołują nasze głęboko ukryte pokłady pewnej części człowieczeństwa. To ta część w nas, która pozostaje w uśpieniu, przykryta warstwą kurzu tradycji, obyczajów i kultury. Odczuwamy ją, kiedy odpuścimy ze wszelkim poznaniem i nazywaniem i pozwolimy sobie po prostu czuć i z dystansem przyglądać się światu. 




            Właśnie taką cząstkę człowieka budzą dźwięki Meet The Residents. Ta dziwna cząstka jest wiecznie rozbawiona, odprężona i niewiele potrafi ją wkurzyć, a jednak okazuje się bardzo delikatna na wszelkie melodie. Oczogłowi dostarczają nam ich pod dostatkiem, wraz z niespotykanymi w muzyce rozwiązaniami. Niektóre dźwięki przypominają raczej amatorskie granie na prowizorycznych bębenkach i szkle, przywodzą na myśl jakieś stare, nieznane, a mimo to rozpoznawalne techniki.

            Nowatorstwo? Z cała pewnością. Nie zapominajmy jednak, że jesteśmy w latach 70tych. The Residents są znani tylko w szczególnych kręgach. Ich popularność płynie jednostajnym nurtem, ale przyciąga ludzi naprawdę zainteresowanych innymi możliwościami muzyki.



            Już po pierwszej płycie miałam odczucie, że zaczyna się coś niezwykle dziwnego. Bo – rozumiem, nagrać płytę równie pokręconą i na tym skończyć; no dobrze, kilka płyt. Ale dyskografia Residents jest piekielnie długa. Tyle rzeczy zrobili i w dodatku wciąż trzymają się swojego sposobu widzenia muzyki. To dodaje nie tylko wiarygodności, ale też ponadczasowości zespołowi. 


            Więc pomyślałam – co będzie dalej? To musi być całkowity odjazd. Zespół nie pozwala się nudzić. Każda płyta to całkowicie inna podróż. Tak też następnym albumem, z jakim się zapoznałam, był The commercial album zawierający covery znanych kawałków. Zdecydowanie najbardziej oryginalne i hipnotyzujące to odsłony przebojów takich jak Hit the Road Jack czy Jailhause Rock. To z pewnością jeden z lepszych albumów. Uwodzi lekkością i wyrafinowaniem swoich harców ze znanymi dźwiękami. Pozwala na świetną zabawę przy słuchaniu. To równocześnie pstryczek w nos całej komercjalnej muzyce, ponieważ The Residents wprowadzają paranoiczny klimat w znane przeboje, a przez to odwracają ich znaczenie. Hipnoza, umasowienie? Można zagłębiać się w samą istotę komercji i jej roli w naszym życiu, całym sposobie postrzegania. Właśnie tym, które zasłania tę cząstkę nas zdolną do bezinteresownej radości i czucia.






III




            The Residents przyciągają możliwością odpuszczenia.




            Przy słuchaniu muzyki The Residents możesz się na nich irytować, ale spróbuj odpuścić. Zrób na przekór sobie. Mózg też się w końcu przyzwyczai, a nawet zacznie mu się to podobać. Nie wiem jeszcze czy to dobrze czy źle? Mój jak na razie jest w amoku.

            Z pewnością zespół byłby z takiego rezultatu zadowolony.

            Wkłada bowiem dużo pracy w swoje dzieła. Każdy album to przemyślana struktura. Majstersztykiem okazał się Eskimo, uznawany za najlepszy The Residents. Opowiada o życiu Eskimosów z ich autentycznymi głosami i śpiewami oraz dziwnymi, polarnymi dźwiękami. Mroźna, prehistoryczna, wręcz prymitywna atmosfera rozchodzi się z głośników, wprowadza w trans – dosłownie.


Muzykę The Residents cechują więc z jednej strony skrajna dziwaczność, ale też pełne słodyczy zamiłowanie do popowych, tanecznych nut. Melodyjność niektórych utworów sprawia, że nie można przejść obok nich obojętnie. Jednak gdy usłyszymy kolejny, całkowicie wykręcony, marszczymy brwi i idziemy dalej. A niepotrzebnie! Bo te dwa style łączą się w ich własny, groteskowy image i zachęcają do zabawy także odbiorców. Ja się czuję zachęcona, w końcu to jedyny zespół, który pochłonął mnie doszczętnie samą twórczością. Nic nie chcę o nim wiedzieć i zagłębiać się w teorie na temat tożsamości twórców. 


The Residents pozwalają się odkryć poprzez muzykę, zapraszają na kosmiczną, a jednak osadzoną na ziemi podróż. Przejazd pomiędzy najróżniejszymi ludzkimi przywarami, stereotypami, cechami, ciałami, kośćmi i tworami myślowymi – wszystko oglądasz zdystansowany i sycisz (bądź nie) tym, jak bardzo groteskowy jest świat.


Naprawdę, to co piszę jest strasznie abstrakcyjne, ponieważ The Residents trzeba po prostu doświadczyć. Czasem wystarczy poczekać do świtu, żeby dopasować się mózgowo do klimatu proponowanego przez zespół. Mam wrażenie, że nigdy ich lepiej nie rozumiałam niż teraz. A jest po szóstej rano i z pewnością ten dzień będzie dniem dziwactw. To przyjemnie zaczynać go w ten sposób. Od rana porządna dawka zabawy formą. Uwielbiam takie proste, choć wymagające wielkiego wyczucia, zabawy.

Dość często używam słowa „zabawy”. Rzeczywiście, jedno co z pewnością można powiedzieć o Oczogłowych to ich niepowstrzymana zabawa wszystkim, co możliwe. Wykorzystują znane motywy i tematy, dodają im popularną otoczkę, a potem wykręcają zwierzęcymi odgłosami i surrealistycznymi teledyskami, które śmieszą, przerażają, a zarazem uderzają swoim kiczem w tę ignorancką część nas i igrają z niej beztrosko.

            




IV




      Wszyscy mamy trochę szaloną naturę, przyznaj się do tego i zacznij cieszyć, bo co innego pozostało? Muzyka, coś nieuchwytnego, bo złożonego z dźwięków, jest królestwem przestrzeni, treści pozbawionej formy. A jednak wywołuje reakcje, obrazy, skojarzenia – to wtrąca ją w konkretną formę. Co jeśli ta forma zostanie przerysowana do granic możliwości, zaciśnie się, a elastyczny dźwięk stanie jej częścią?



      Dlatego The Residents tworzą abstrakcyjne wideo do swoich utworów, dlatego skupiają się na ich wyrażeniu, urealnieniu poprzez scenografię, kostiumy, symbole. The Residents w subtelnie – choć to słowo nie najlepiej pasuje do zespołu – podrzucają formę interpretacji utworu. Niejednokrotnie muzyka, tekst i obraz są idealnie dopasowane, lecz zdarza się też, że samo słuchanie, bez patrzenia, tworzy w głowie tak wystrzelone światy, że naprawdę – lepiej trzymać się ziemi. Residents tworzą świetne inscenizacje i porywają w swe historie publiczność na koncertach, a widzów przed ekranami, dodając swojej twórczości pewnych ram.

      Jeśli coś tu teraz zgrzytnie w czytaniu, to dobrze, ponieważ The Residents mają przecież poza jakiekolwiek ramy wychodzić! Sprytne posunięcie prawda? Tworzenie ram, kolejnych i kolejnych w sztuce to zachęta do transgresji. Do przekraczania wyznaczonych granic w nieskończoność. To właśnie lubię najbardziej w muzyce – jej umiejętność wbijania człowieka w teraźniejszość.

      Zatem zespół równocześnie zakreśla swoje własne granice. To w końcu Rezydenci. Prawdziwa sztuka by nie istniała, gdyby nie jej indywidualność. Tak też tworząc coś – muzykę, jak tutaj – musimy nadać jej, obok wszechogarniających doznań zmysłowych i pozazmysłowych, nutkę konkretnego, mocnego wyrazu. Linii wiodącej.      


      The Residents rozwijają swoją nić nieprzerwanie i z determinacją godną podziwu.


      I nad tą nicią staram się lecieć, wytrwale, odważnie obserwować poczynania każdego dźwięku. Z największą fascynacją wobec tych mrocznych, archaicznych przedstawień, jak w albumie Hunters (1995), momentami przypominającego eksperymentalny minimalizm, lub Not Available (1978) ze świetnym Never known questions. Ale równocześnie z radością przyjmując taneczne, popowe w pewnym sensie aranżacje, w których zespół tematykę demoniczną i okrutną ukazuje w powabnej i lekkiej krasie (np. Demons dance alone, 2002). Żaden motyw nie jest im obcy - dowodzi tego choćby Ten Little Piggies (2009), futurystyczna kompilacja ze świetnymi instrumentalnymi kawałkami, wybitnie oryginalnymi.

 


      Największą zaś muzyczną niespodzianką był dla mnie album Mush-Room, delikatnie psychodeliczny, z dużą dozą tajemnicy ukrytej w kątach grzybowego pomieszczenia, dźwiękami dzikich zwierząt i pogwizdywaniem. Prawdziwy majstersztyk muzyczny i dowód na niebywałe zdolności w operowaniu dźwiękiem. Tutaj ukazuje się więcej powagi niż w pozostałych albumach zespołu, choć w połączeniu z mrocznością grzybowego albumu, ta powaga prowadzi w prawdziwą psychodeliczną podróż. Czy za rękę z The Residents byście się odważyli? Ja to rozważam, a może już nie muszę… zdecydowali za mnie.



      Innego rodzaju wycieczkę oferuje album Freak Show, będący kwintesencją stylu, jaki zespól wypracował. Muzyka z tego albumu jest soundtrackiem do widowiska, które zostało zarejestrowane w Pradze, w teatrze Archa w 1995r. Z całą pewnością najlepszego widowiska, jakie obejrzałam w swoim życiu i dumą napawa mnie fakt, że jego autorami byli Oczogłowi. Zachwyca mnie ich wszechstronność. 





      Czekałam, by ujrzeć ją na żywo, lecz czy takie czekanie nie wyrabia niepotrzebnych wyobrażeń? Usiłowałam tego uniknąć – na marne. Chociaż nie wiedziałam czego się spodziewać po koncercie na OFF Festiwalu, ponieważ nie czytałam nic przedtem o obecnej trasie koncertowej - Shadowland part 3, wyobrażałam sobie wielkie przedstawienie i jego bohaterów przewyższających swoim kunsztem wszystkich artystów na festiwalu.




      Oczywiście nie napiszę, że rozczarowałam się i moje marzenia legły w gruzach. Dostałam raczej wewnętrznego kopniaka, by nie przeceniać czegoś, co przeceniane być nie chce. By pozwolić mu pozostać na swoim miejscu. A to miejsce wyraźnie chce być poza muzyką tradycyjnie rozumianą, chce kopać ją w tyłek, tańczyć u jej boku i naśmiewać się ze stojącej z otwartymi ustami publiki, która nie do końca łapie w czym rzecz. I dobrze, bo chodzi o to, że wszyscy jesteśmy żywi. I tyle!



      Koncert był ułożony. W jakiś sposób był po prostu normalny. Ale tak naprawdę ukazał artystów w pełnym tego słowa znaczeniu – The Residents są na scenie już tak długo, że pomimo przebrań i masek, widziałam ich obycie, pewność siebie i konkretyzm. Ukazali historie o życiu, śmierci, ciele, reinkarnacji, transmigracji i wszystkim co z tym związane - to był temat trzeciej części Shadowland.  
       Prezentowane w wielkiej magicznej kuli historyjki wciągały publiczność, czasem bawiąc, czasem irytując. Randy, Chuck i Bob byli sobą – bawili się formą i nie dawali nic ponad to, co powinni. Wciąż gramy – wszystko jest grą. Wiszące za nimi wielkie płachty w szachownice i takie same gatki Randy’ego, wprowadziły symbolikę odwiecznej gry ze śmiercią i z życiem każdego z nas. A przede wszystkim – z naszymi wyobrażeniami na ten temat.


      To właśnie zostało przygaszone. Odpuścić i dać się porwać najbardziej dziwacznemu i pokręconemu zespołowi, jaki istnieje. Jeśli świat i życie ludzkie może być w jakikolwiek sposób, oryginalnie jeszcze opisane, to tylko przez The Residents. 





   A poza tym The Residents wyrazili w najpiękniejszy sposób to, dlaczego tak bardzo lubię krowy:




      Nauczyli mnie, że najbardziej ciekawe i owocne jest przekraczanie tych niewygodnych granic. Tych, których wcale nie macie ochoty przekraczać, które nawet nie napawają zainteresowaniem. Jeśli chcecie zrozumieć ich muzykę to próbujcie, zabawicie się, bo w pewnym momencie jedyne co wam pozostanie to usiąść i zanieść się śmiechem przy jednym z takich kawałków jak Wonderful. 
        Posłuchajcie czasem tekstów, zatańczcie ze słowami, zapraszam serdecznie i z pełną odpowiedzialnością, na piknik w dżungli!






A TUTAJ zestaw moich wieczorów z The Residents.

~~*~~