wtorek, 19 grudnia 2017

Dwa wiersze o Myślach




Dwa wiersze o Myślach


trala lala lalala la 








Oddycha podmuch,
świergocząc na strunie
- jednej, a brzmiącej jak wielość.
Zapomina myśl
samą siebie, bo po co
tak paplać.
Odczuwają wszechświaty
po stokroć
Jaźnie szczere, wrażliwe.
I sny falują swobodnie,
do rytmu.








~~~~~







Powoli wygasa
choć płonie wiecznie
ciszą, mgląc się naokoło Nas
zatajone obiekty
tęsknot i pożądań
Modlitwy, nie -
myśli
Niewygłaszane
giną pełne i gotowe
soczyście żegnając przestrzeń






~~~~

niedziela, 17 grudnia 2017

Fragment powieści "Kajwalia"



Pomyślałam, że podzielę się fragmentem ostatniej powieści, jeszcze nie zredagowanej, to mały przedsmak, trochę w hołdzie różnym przemianom w świecie i życiu, różnej plątaninie zdarzeń i zabawie wśród tworów kultury, które cenię. 
Poniższy fragment pochodzi z "rozdziału" drugiego, powieści Kajwalia i są to dwie jego ostatnie części.





I
Słowa! Uratujcie świadomość
w niej wydziobcie
przejrzyste ścieżki


A nie w wytworach świata!

             Takie było hasło, któremu syn państwa Góra zaczął hołdować. Zajmowanie się technologią bez zbędnego spięcia, że cokolwiek musi zostać wyjaśnione, już dawno minęło. Teraz naukowcy w metodycznym szale podważali, co tylko możliwe, bawiąc się wręcz osiągnięciami poprzednich lat. Nie rezygnowali z nich jednak, po prostu zaczęli doceniać zmienność rzeczywistości i perspektyw. W centrum zainteresowania młodego Góry było odkrywanie, cóż takiego człowiek może przekroczyć względem własnej natury. Pojęcie natury przestało wszakże obowiązywać. Człowiek dla naukowców nowej generacji był ciągle przekształcającym się organizmem i umysłem, który tym organizmem mógł swobodnie „sterować”. Tego określenia Marta nie lubiła najbardziej, lecz syn zawsze powtarzał, że do słów się już nikt tak nie przywiązuje. Sterowanie znaczy dla nich tyle, co wpływ.  Tak też świadomy wewnętrznie człowiek mógł (a nawet musiał, była to nieunikniona konsekwencja rozbudzenia się globalnej świadomości) przekraczać samego siebie, czym kształtował swoje ja, jako niezniszczalną konstrukcję, a może i nieśmiertelną?
         Z pewnością byli i tacy – szaleńcy dążący do nadprzyrodzonych umiejętności, którzy postrzegali ja czysto materialnie i stawiając pomniki nowym technologiom, upatrywali we wszystkim możliwości przedłużania swojej egzystencji na planecie. Ludzkość jednak w większości wyrosła z tego typu pragnień, bardziej interesowała ją możliwość odkrycia swoich prawdziwych potrzeb i realizację ich, aby spełnić swe, choćby najbardziej wyimaginowane cele życiowe.
          Świadomość taka była, jak dobry dźwięk, subtelnie wydobyty przez kolumny, jakby właśnie się przed nami w ukryciu tworzył, migrując przez kolejne odczucia, aż do całościowego odpuszczenia uczuć i bycia w tym dźwięku, tworzenia go równocześnie.
           Syn Marty Góry zajmował się badaniem dźwięku. Wszak słowo w pierwotnym kształcie miało być dźwiękiem, dopiero później czymś widocznym dla oka. Dlatego tak ważne było według niego wyrażanie słów w odpowiedni sposób – by, choć zapisane, były tak bezpośrednie jak dźwięki. Warto bowiem wspomnieć, że i literatów powstawało w owym czasie wielu, literatów pomrukujących coś w przestworza, a jednak zrozumiale dla wszystkich ludzi. Ich odwieczny problem to przecież bycie czytanym. Obecnie, wyrwani ze swych wszelkich konceptów i uwikłań czasoprzestrzennych, mogli albo odejść w milczące czuwanie, albo nadążyć za ewolucyjną i rewolucyjną mocą słowa. A ono, rozrywane w środku przez miliardy generacji, rwało się ku harmonii dźwięków i opowieści czułych na świadomość odbiorcy.
      Zatem badanie dźwięku młody Góra uważał za ostateczny kres wszelkich dociekań i filozoficznych dywagacji. Być może odziedziczył dryg do muzyki po ojcu, jednak w znacznie większym stopniu nakierowany był na sferę nawet i pojedynczych dźwięków, niż tego, jaką całość one tworzyły w odbiorze. Podążał za każdą strukturą, ich prostotą lub wykwintnością, za pojedynczym uderzeniem, które w transowym rytmie prowadziło do najgłębszych czeluści kosmosu. Góra po prostu pozwalał sobie doświadczać.




J
Śmierć na pewno
obejmie
obejmie
obejmie to*

        Nie pierwszy raz go to spotkało, kiedy po długim wyciszeniu się nad zapiskami komputerowymi i wykresami na temat fal mózgowych oraz oddziaływań na nie muzyki, młody Góra odpłynął w głęboki sen. Tym razem jednak płynął gdzieś poza sam fakt śnienia, widząc po drodze postacie znane z życia codziennego, jak i te odległe o całe kontynenty, różne rasy i nacje. Twarze przelewały się jedna przez drugą – nieme lub rozbawione, świadome i nieświadome. Te, które wykazywały jakiś stopień świadomości, przyglądały się uważnie śniącemu mężczyźnie. Czuł, jakby szedł przez tunel pełen postaci, aż wreszcie rozpadł się on w jednej sekundzie, by z rozszczepionych elementów ukształtować krajobrazy każdego zakątka świata. W tej wszystkości Góra, czuł się niczym zalewana ciepłą wodą herbata, która przed chwilą jeszcze miała swój kształt i twardość, a teraz namiękała, rozpadała się w pewien sposób, ale także... wydobyła z siebie ukryte aromaty i smaki. Mężczyzna poczuł się jeszcze pewniej i gdy tak sunął wzrokiem po otoczeniu, natrafiał na równie rozumne spojrzenia wielkich futurystów, symbolistów, artystów z każdego zakątka globu, ale i mnichów, joginów, wszelkiej maści duchownych. Im bardziej ocuceni byli ludzie, tym bliżej Góry się znajdowali. Całkowicie śpiący niknęli za horyzontem, zamknięci we własnym świecie.
           Mężczyzna poczuł pokusę, by i tam się wybrać. Pociągała go ciekawość i podniecenie czymś zupełnie nieznanym. Lecz czuł także, że tam właśnie znajduje się brak kontroli, a zapewne i zapomnienie. Płynął więc dalej, nawet nie wiedział czy mógłby przeskoczyć do nieznanego, czy faktycznie w obecnym stanie ma tak wielką kontrolę nad swoim losem. Czy mógłby na przykład udać się do matki, zakładając, że by spała? Odwiedzić ją, zobaczyć jak się czuje, może porozmawiać?
         To silne pragnienie poprowadziło go dalej wśród rozłożystych drzew i pustyń zalanych słońcem, poprzez wysokie trawy i skaliste góry. Mógł tak płynąć przez wiele godzin i wcale nie odczuć upływu czasu. A co z przestrzenią? Czy i ona nie jest skończona? Granatowe niebo i jego otchłanie majaczyły nieustannie nad głową Góry. A gdyby tak właśnie tam wznieść się, zobaczyć... To nie w miejscu ani czasie powinien szukać matki, a właśnie w nieograniczonej przestrzeni. I wtedy wzniósł się jeszcze wyżej, tracąc z pola widzenia ludzi i rośliny, przepływając obok mężczyzny w czarnym stroju, który mówił, wyraźnie akcentując słowa:
- Si no conseguiremos la inmortalidad, al menos la realidad.1
          Góra otworzył szerzej oczy, ale przecież spał, więc nie wiedział czy zrobił to naprawdę czy tylko w wyobraźni wyostrzył sobie obraz i mógł dostrzec w dłoniach alchemika gałki oczne, idealnie okrągłe. Patrzyły w górę.
        Wtedy mężczyzna zauważył swoją matkę, kucającą przy starej, zarośniętej tablicy kamiennej, albo grobie. Wokół było wiele czegoś w rodzaju nagrobków, a za jej plecami średniej wielkości, porośnięta góra. Zejście z niej było dosyć strome i pełne plątanin korzeni i spływającej wody, która szumiała pięknie. Marta kucała i przyglądała się cmentarzysku u swych stóp, lecz na twarzy matki syn nie dostrzegł żadnej emocji. Była bardziej zapatrzona w estetyczną stronę obrazu. Oczy lekko rozmarzone, ciało w gotowości, by iść dalej, ale nie pędem, a spokojnym krokiem, medytacyjnym krokiem.
         Powiew natury uderzył młodego Górę z taką siłą, że nie wiedział czy przypadkiem nie obudził się w tym lesie, obok matki i czy to nie oznacza kresu wszystkiego, czym się zajmował. Skoro rzeczywistość jest tak bardzo ruchliwa, tak nieprzewidywalna...
      Marta była przewidywalna. Wstała i klucząc pomiędzy kamiennymi tablicami, pięknie zarośniętymi soczyście zielonym mchem, przyglądała się grzybkom wyrastającym z ziemi obficie. Była ich tak wielka różnorodność, że nawet syn zapragnął dotykać kolorowych kapeluszy i wąchać, a może nazbierać do koszyka, by później... No właśnie, co? I po co?
        Marta zatrzymała się przed dużym siedliskiem białych grzybów, które wyglądały niczym złożone parasolki o różnej wysokości, dosyć grube i pękate. Jednak kawałek dalej, jakby już podstarzałe, otwierały się ich kapelusze i rozpływały, skapywał z nich czarny atrament, wydawały się brudne od sadzy, jakby w tym miejscu odbyła się mała nuklearna katastrofa. Łodygi okazywały się znacznie dłuższe i chudsze, zanikały całymi grupami w nienaturalnym tempie. Syn stanął obok matki i wiedział, że go zauważyła. Jak mogła spojrzeć na kogoś, kogo tu przecież fizycznie nie było? Nie spojrzała, a jednak wzięła go za rękę.
- Czy rozbrzmiały już sitary w miastach? - zapytała rzeczowo. Syn zupełnie zaskoczony i nieprzygotowany na takie pytanie, nic nie odpowiedział. Nie pamiętał nawet czego słuchał przed zaśnięciem. Całe jego życie rozmazało się zupełnie, jak te grzyby przed nimi.
- Jeśli nie, to niedługo je usłyszysz. Utworzą się nowe historie i opowieści będą tryskały spokojem akceptacji. Wszystko się odplącze i ułagodzi.
     Młody Góra znał dźwięk sitary, to jak roznosiła ona muzyczne historie, dwoiła je i troiła, przemykała pomiędzy nutami, skracając je i wydłużając.
- Jeszcze nie zabrzmiały. - odpowiedział wreszcie syn.
       Ale zaraz po chwili wiedział, że skłamał, bo przecież je słyszał wokół siebie. Melodia nasilała się, będąc prawie na skraju własnej brzmieniowej ekstazy, by zaraz przetworzyć się w inne emocje, inne zarysy słów i tanecznie zmierzać w dalsze odsłony tego dźwiękowego transu.
       Mężczyzna obudził się całkowicie i jedyne, co pamiętał to topniejące czernią białe grzybki, jakby abstrakcyjny sen, bo z roztopionych kapeluszy pozostawały gałki oczne, mówiące w różnych językach: przynajmniej rzeczywistość... przynajmniej rzeczywistość... przynajmniej rzeczywistość.


1 "Święta Góra", Alejandro Jodorowsky. „Jeśli nie osiągnęliśmy nieśmiertelności, to przynajmniej rzeczywistość."
* inspirowane:"Śmieć w czerwcu", zespołu Diuna.







~~~~~~~~~~~~