sobota, 30 września 2017

Gre słówek

Gra słówek
            Całe miasteczko było wstrząśnięte brutalnym gwałtem i morderstwem młodej kobiety, którą znaleziono nagą i zakrwawioną pod lasem. Nikt nie przypuszczałby, że coś takiego może stać się w tak małej mieścinie, jak Tanda. Jakiś morderca w tych stronach? Wszystkich przeszedł zimny dreszcz, ich poczucie bezpieczeństwa zostało poważnie zagrożone.
            Jeszcze większym zdziwieniem okazało się szybkie złapanie zabójcy. Był nim robotnik w średnim wieku, który przybył tutaj do pracy na budowie w niewielkim dworku, wykupionym przez jakiegoś bogacza z zagranicy. Mężczyznę złapano już na drugi dzień, bo wszystkie ślady i dowody prowadziły do niego, a poza tym nie miał żadnego alibi. Przyjaciółka zamordowanej pamiętała, że kobieta wychodziła z klubu w towarzystwie jakiegoś faceta i bez problemu rozpoznała w nim robotnika. Nazywał się George White i od razu umieszczono go w miejscowym areszcie, aby potem wysłać mężczyznę do więzienia o zaostrzonym rygorze w Nys.
            Lecz to nie zredukowało niepokoju mieszkańców miasteczka. Nagle wszyscy zaczęli chodzić do kościoła, a nawet prosić księdza, żeby odwiedził zabójcę i dowiedział się prawdy o jego postępowaniu. Niektórzy silnie wierzyli moc daną od Boga swojemu księdzu i uważali, że tylko on może poznać motywy działań zabójcy. Ksiądz, jako że był człowiekiem pokornym i pełnym tolerancji zgodził się odwiedzić mordercę, chociaż była to dla niego bardzo trudna decyzja.
A jednak… okazała się na rewolucyjna nie tylko w jego sposobie myślenia, ale i patrzenia na wszelkich zwyrodnialców, jacy stąpają i stąpali po ziemi. Rozmowa, jaką przeprowadził w więziennej celi zmieniła jego życie.
Morderca był człowiekiem spokojnym, wyglądał na spełnionego i nawet szczęśliwego. Ogolony, schludnie ubrany, uśmiechający się kącikiem ust. Ucieszył się z wizyty księdza, choć wiedział, że reprezentują zupełnie inne światopoglądy.
-        Wierni nalegali, bym się za ciebie pomodlił. – oznajmił ksiądz, siadając na krzesełku ustawionym przed kratami. Strażnik oddalił się powolnym krokiem, co chwila oglądając się niepewnie.
-        Skąd ta pewność, że potrzebuję czyjegoś wstawiennictwa przed Bogiem? – szczerze zdziwił się zabójca, zsuwając się na skraj więziennej pryczy, aby lepiej widzieć księdza.
-        Wszyscy go potrzebujemy i dlatego jestem.
-        Uważa ksiądz, że tylko pan ma prawo rozmawiać z Bogiem i tylko pan go rozumie?
-        Doskonale poznałem drogę Boga, więc w nią wierzę. To jedyne, w co nigdy nie wolno wątpić. – ksiądz pochylił głowę z pokorą, jakby przed samym Stwórcą.
-        W takim razie niech ksiądz powie, w co wątpić wypada... – zaśmiał się George White.
-        We wszystko, czego jeszcze nie znamy. Dopiero poznanie zagwarantuje istnienie tego, w co wcześniej wątpiliśmy. Poznawanie drogą rozumu zawsze da tylko i wyłącznie prawdę. – ksiądz mówił z pewnością siebie.
-        Wątpienie prowadzi do negacji.
-        Nie, zmusza do poznawania. I prowadzi do Boga.
-        Sądzi ksiądz, że sam rozum jest w stanie poznać Boga? Dziwna teoria z ust księdza.
-        Istnienie rozumu to dowód na istnienie Boga. To proste. Bez Niego nie bylibyśmy w stanie poznawać i rozumować. Myśleć. – ksiądz postukał się w głowę.
-        Mam wrażenie, że to błędna droga. – stwierdził White. – Z prostego powodu: ciągłe dążenie do czegoś sprawia, że nigdy do tego nie dotrzemy. Czy ksiądz sądzi, że dotarł do Boga?
-        W pewnym sensie… ale nikt ostatecznie nie pozna Jego myśli.
-        No i tu się różnimy!
-        To wierzysz w Boga? – ksiądz wyglądał na przestraszonego. Zabójca, gwałciciel?! Jak może wierzyć?
-        Tak. W dodatku nie tyle wierzę, co wiem, że znam jego myśli.
-        Bluźniercze są twoje słowa, ale szybko to rozwiń, bo nie wiem co sądzić.
-        Rzeczywistość to właśnie odbicie naszych wyobrażeń, tego co mamy w głowach. Zna ksiądz Berkeleya? – ksiądz kiwnął głową. – On miał odwagę wyjść poza te ramy! Powiedział, że to wszystko nie istnieje. Tak! Że to iluzja… Można powiedzieć, że ubzduraliśmy ją sobie. – zabójca postukał się w głowę. – Każdy widzi ją po swojemu.
-        No cóż. Skoro tak jest to jestem tylko projekcją w twojej głowie. A my obaj w głowie Boga. Czy tak to widzisz?
-        Tak. Projekcja, idea! Wszyscy jesteśmy zgodni z boskim zamysłem i koleje naszego życia też są z nim zgodne. Dlatego znamy myśli Boga.
-        Skąd mamy wiedzieć, że idziemy dobrą drogą? Że taki los wyznaczył nam Bóg? Oprócz tego, że sami istniejemy niczego nie możemy być pewni. Nawet tego, jaka jest nasza droga… Zwątpienie… - zaczął ksiądz, ale White szybko mu przerwał.
-        Kto, jak kto, ale ksiądz powinien być pewien, że idzie za głosem Boga. – zabójca się uśmiechnął. – Prawda jest taka, że każdy, dosłownie każdy idzie za Jego głosem. To On narysował drogi naszego życia i nie można ich zmienić, trzeba płynąć przez nie i robić to, co On każe.
-        Nie możesz czegoś takiego wygadywać! Morderca nie idzie za głosem Boga! – wysyczał ksiądz.
-        Ja tego dowiodę. Pokażę, że czyny takie jak morderstwo i gwałt mogą być moralnie słuszne. Jeśli nasze życie to z góry zapisane karty, a ja urodziłem się na takiej, o której był zapis o byciu posłańcem Boga w formie – zabójcy, a przynajmniej wy mnie tak określicie, to moja droga jest wypełnianiem woli boskiej.
-        My OKREŚLAMY cię zabójcą? Kim jesteś w takim razie dla siebie samego? Dla tego twojego nikczemnego bożka?
-        Nie dla siebie samego – dla Boga. Jestem Jego posłańcem. Wszyscy nimi jesteśmy. Ty jesteś księdzem. On strażnikiem. A ja czyścicielem. Każdy wypełnia wolę Boga, tylko w inny sposób.
-        Czyścicielem? – ksiądz miał powoli dosyć tej rozmowy. Zaczęła przybierać wymiar jakiejś kiepskiej fantastyki spod pióra zapijaczonego pisarzyny.
-        No… oczyszczam świat z ludzi, których wskaże mi Bóg. Jedni giną w wypadkach, inni zabici. Tak po prostu jest. Każdy musi w jakiś sposób umrzeć. Tej dziewczynie zapisany był brutalny gwałt. Tak musiało być. – morderca ostatnie zdanie wypowiedział z naciskiem.
-        Jak Bóg Ci to przekazuje??? Heretyku! Jak Bóg w całej swojej dobroci może zlecić czyjeś morderstwo?
-        Ja to wiem. Mój Bóg kieruje mnie w różne miejsca. Przyjechałem do Tandy z Nys. Tam zza Oceanu. Różne zbiegi okoliczności, nazwalibyście to przypadkami, sprawiły, że jednego dnia siedzę sobie na stacji, bo nie mam co robić, a drugiego otrzymuję ofertę pracy na budowie w mniejszej miejscowości. Od tak. Los odmienia się co chwila. Ja zawsze biorę go w całości. Kiwam głową, mówię tak, chętnie sobie zarobię. Jadę do tego miejsca, robię co muszę i czekam na znak od Boga. Mogę czekać całymi latami. Życie mija mi przyjemnie. Trwam w nieskończenie długiej plamie czasu. – westchnął. – A gdy pojawia się znak, robię co muszę i jadę dalej.
-        Już sobie nie pojedziesz, bo cię złapaliśmy.
-        Nic nie zostało przerwane. Wierzę, że i tutaj Bóg ma dla mnie jakieś zadanie. To widocznie ma być część mojego życia. Wypełnię tę posługę, nie ma co się łamać.
-        To szaleństwo. To naprawdę nie do pomyślenia. – ksiądz podrapał się po siwej głowie. – Człowieku, będziesz skazany na piekło! To najgorsze co mogłem słyszeć. Wolałbym… wolałbym… żebyś błagał o przebaczenie moje, Boga, albo żebyś wyzywał go i zanegował istnienie! Wszyscy tak robią, wszyscy mordercy i zwyrodnialcy, z którymi rozmawiałem. Och Maryjo! A ty tak głęboko wierzysz w to, że Bóg może zlecać Ci morderstwa. Mieszasz go w takie sprawy!
-        Księdza światopogląd się zagina? – zachichotał morderca.
-        Nie mów takich słów! – ksiądz pokręcił głową z rozpaczą. Jego błąd polegał na tym, że powinien nauczyć się mieć otwarty umysł.
-        Niech ksiądz się otworzy. Proszę zrozumieć, że ja pojmuję Boga na takim samym poziomie jak Pan. Jest tak czy nie? To inny poziom odbioru świata i tak samo, jak pański prawdziwy. To mój subiektywny świat. Czy rozumie ksiądz?
-        Subiektywny jest w pewien sposób każdy. Jestem subiektywny, gdy zjem kanapkę z serem i powiem, że ser jest gorzki, a moja gosposia będzie tym faktem zaskoczona, bo dla niej będzie raczej słodki.
-        Tak, ale chodzi mi o bardziej duchowy subiektywizm. On przecież też istnieje. Subiektywne jest moje postrzeganie tego wszystkiego, co uważa ksiądz, że jest rzeczywiste.
-        Duchowo wszyscy jesteśmy obiektywni. Bóg jest jeden dla każdego człowieka, dla każdej duszy! – ksiądz znów nabrał pewności siebie.
-        Tak, ale nasz poziom odbioru bożej miłości jest inny. I objawia się to w sposobie, w jaki rysuje się przed nami życie. – morderca nabrał powietrza w płuca i kontynuował:
-        Myślał ksiądz kiedyś o tym, czemu jedni rodzą się w biedzie, a inni w bogactwie?  Tak miało być, Bóg tak przesądził życie tych ludzi. Będą oni inaczej postrzegać jego osobę. Jeśli wiara ich będzie głęboka, zrozumieją, że dalej postępując zgodnie z tym, co otwiera przed nimi życie, płynąc z prądem, wypełniają wolę Boga. I przeżywanie życia stanie się lepszym – czy to w materialnej nędzy biedaka czy duchowej nędzy bogacza. Zrozumieją, że tak ma być, zaakceptują to, będą wypełniać boski plan na tym poziomie życia. Obydwa będą dobre. Czy to jeden pójdzie w kierunku nauczania ludzi, zostanie nauczycielem, czy może księdzem, a drugi w kierunku kradzieży, morderstw czy bluźnierstwa. Każdy czyn i każde życie zostało przemyślane przez Boga.
-        Jednym słowem, jeśli ktoś urodził się w nędzy i patologii nie powinien się szczególnie tym przejmować, bo tak wymyślił Bóg i to oznacza, że żyjąc w taki sposób wypełniamy jego wolę…?
-        Coś w tym stylu.
-        Według tego co mówisz możemy iść w kierunku dobra lub zła i to nie od nas zależy, co wybierzemy? – ksiądz zadrżał.
-        Właśnie tak. Tylko, że na poziomie ducha nie ma takiego odróżnienia. To wy wymyśliliście sobie to wszystko: dobro, zło, poprawne, niepoprawne. – morderca ziewnął. – Na poziomie ducha wszystko jest takim samym wypełnianiem woli Boga.
-        Możliwość rozpoznawania dobra i zła zaczęła się w momencie zerwania przez Ewę owocu. Od tej pory jesteśmy naznaczeni wiecznym grzechem pierworodnym. – ksiądz cieszył się, że może posiłkować się Biblią, która go nigdy nie zawiodła. Więzień jednak roześmiał się głośno.
-        Nie. Grzech nie ciąży na nas. To złuda przeszłości, która już nie ma żadnego znaczenia. Było tak? Aha, no dobra. Czas nie istnieje. Moje teraz, wewnętrzne teraz zakłada tylko jedno: trwanie w chwili. A w tym trwaniu nie chcę zastanawiać się nad tym, co jest dobre, a co złe. Odpoczywam. Wiem, że to, co mnie otacza to odbicia mojego własnego umysłu. Nie myślę o tym i nie odróżniam od wszystkiego dobra i zła. Jestem wolny i żyję wiecznie. Ewa zrywając owoc przyczyniła się do tego, co trwa właśnie na tej płaszczyźnie wieczności…
      Ksiądz zamilkł, jego oczy były wielkie i niedowierzające.
-        Grzech pierworodny dotyczy tylko tego, że mogę w danej chwili wybrać – albo będę rozpoznawał dobro i zło i kłócił się wewnętrznie ze sobą, znosił cały ten podział na czas i całą tę beznadzieję, albo… oddam się drzewu życia i będę trwał w chwili obecnej. Tak to wygląda.
-        Co z tym światem?! To już zupełne bluźnierstwo. – ksiądz rozejrzał się za strażnikiem.
-        Świat jest wytworem wyobraźni Boga.
-        Powiedz mi człowieku, gdzie wolna wola?! Mam prawo wybierać, nie muszę postępować zgodnie z boskim mniemaniem.
      Więzień wybuchł śmiechem.
-        Ksiądz zwątpił! Mamy prawo rozpoznawać to, co dobre, a to co zła. Mamy wolną wolę – więc decydujemy czy chcemy zostać w chwili czy wyjść poza ramy. Zerwać owoc czy nie.
-        Nie da się zostać w wiecznej chwili. – zaprzeczył natychmiast ksiądz. – To uniemożliwiałoby istnienie światu, rzeczywistości. To oderwałoby nas od ziemi. To szaleństwo! Choć twoja wizja grzechu pierworodnego to naprawdę ciekawa koncepcja… Ale jestem przerażony na myśl o trwaniu w wiecznej chwili spokoju. To modlitwa, medytacja daje nam taką możliwość. Dają ją sen i życie po śmierci. Ale nie tutaj. Ciało i dusza żyją w harmonii, nie możemy zapominać o cielesności. Nie możemy.
-        Ten spokój będziesz czuł, wypełniając boski plan i nie buntując się wobec niego. –uśmiech zabójcy był błogi. – To ten spokój, który czuję teraz ja, bo wiem, że postąpiłem zgodnie z planem Boga.
-        Jesteś zgubiony. Pozbawiłeś życia młodą dziewczynę! Bóg jest dobry!
-        Widzi ksiądz swoją walkę? W tej właśnie chwili zerwał ksiądz owoc z drzewa poznania dobra i zła. Toczy w sobie walkę pomiędzy tym, co dobre, a tym co złe, a to zakłóca spokój twojej chwili, więc jest bardzo męcząca. Bez tej kłótni w samym sobie czułby się ksiądz o wiele lepiej.
-        Nie można zaakceptować tak niemoralnego postępowania…
-        Patrząc na nie z perspektywy Boga, owszem, można.
-        I wywyższa się jeszcze, Panie! – ksiądz wzniósł ręce w górę.
-        Ach, nikt się nie wywyższa. Wypełniając plan Boga, stajemy się tak wspaniali, jak on. „Na jego podobieństwo”! I mamy szansę uświadomić sobie, że takie życie mi narysowano i musze nim kroczyć.
-        Pokory człowieku. – ksiądz załamał ręce. – myślę, że bez pokory nie jesteśmy w stanie nic osiągnąć. Pycha to grzech.
-        Znów rozróżnia ksiądz i kłóci ze sobą wszelkie pojęcia. Tak naprawdę nie istnieją. To ludzie je wymyślili, abyśmy wiecznie coś poznawali, mieszali i zestawiali, aby nasza… wieczna chwila była zakłócona. Tak to działa. To pokusy sprawiające, że zrywamy ten owoc.
      Ksiądz zupełnie się załamał. Opuścił głowę i myślał. Myślał intensywnie.
-        I czemu ksiądz tyle myśli? To właśnie zakłóca cały odbiór Boga. Niech się ksiądz nie bawi już w Ewę. Ta wieczna, powtarzalna do bólu chwila już się wyczerpała. Zacznijmy myśleć sami. Subiektywnie.
-        Nie mam ochoty dłużej z tobą człowieku rozmawiać. Nie chcę o tym słyszeć. Już nigdy więcej. Wszystko istnieje. To wszystko istnieje…
-        Trwanie w tej wspaniałej chwili sprawia, że wykonujemy rozkazy Boga i żyjemy blisko niego. Akceptacja swojego losu i dążenie do wykonania przeznaczenia. – morderca mówił dalej, jak natchniony. – Życie tak mną pokierowało, że jestem tu i zabiłem kobietę, nie jedną zresztą. Trafiłem do poprawczaka, żeby to się stało pierwszy raz, a do poprawczaka wsadzono mnie za bójkę, którą wywołał koleś, który mnie wkurzył. Tak miało być. Nie jestem gorszy od księdza, pomimo, że siedzę za kratami. Może jestem nawet bardziej wolny? Przecież one wcale nie istnieją.
-        Istnieją. Zobacz! – ksiądz złapał za kraty szarpnął nimi kilka razy i kopnął.
-        Dla księdza stanowią problem, bo takimi je sobie wyobrażasz. Tak je ksiądz odbiera.
-        Skoro dla ciebie to żaden problem to wychodź! No proszę! Wielki magik się znalazł, heretyk…!
Zabójca uśmiechnął się, niczym dziecko, niewinnie.
-        Nie są dla mnie problemem, więc nie mam potrzeby ich przekraczać. Tak ma być. To część historii. Czemu mam wychodzić? Mógłbym nie widzieć tych krat, które nazywasz przedmiotem materialnym umożliwiającym mi uwięzienie. Mógłbym siedzieć na pustyni, a wokół mogliby stać strażnicy i tak bym się nie ruszył. Kraty to część odbioru mojej sytuacji. Tak właśnie i nic więcej. Dla ciebie może być tak samo, o ile dostosujesz się do swojej roli, jako księdza. To też twoja misja. Zacznij ją wreszcie wypełniać.
-        Ciągle bluźnisz człowiecze. Ja wiem, że te kraty istnieją nie dlatego, że ktoś sobie wymyślił, że będą służyły do więżenia ludzi. Tylko dlatego, że jakiś robotnik męczył się, żeby je stworzyć i zarobił dzięki temu na rodzinę. To jest prawda i w nią będę wierzyć. Bo w twoją pozbawioną pokory i poświęcenia teorię trzeba jeszcze włożyć innych ludzi! Ha! A praca, poświęcenie czyjeś, oddany czas to największy dowód na istnienie rzeczy. – ksiądz ucieszył się, że wreszcie znalazł poważny błąd w teorii więźnia.
-        To nie moja teoria to po pierwsze, ja ją wypełniam i się z nią zgadzam, bo jest prawidłowa. A ludzie? Są częścią planu. Tak jak ja czy ksiądz dla Boga, czy ten strażnik. I sami nawzajem dla siebie tacy jesteśmy. Każdy kogo mijam jest częścią planu. Rozmowa z księdzem jest, zabójstwo tamtej dziewczyny też było.
-        Ludzie są częścią planu…
-        Tak jakby. Ale nie mojego – oni mają swój plan, który muszą wypełniać. I ja o tym wiem, bo wypełniam swój, więc oddaje im pełny szacunek i nie żywię do nikogo nienawiści.
-        Szacunek tak, ale nie w takim sensie… - ksiądz zadrżał.
-        Właśnie w takim. Ja księdza bardzo szanuję, nie oceniam tylko szanuję, jako jeden z boskich planów. Tak samo szanuję strażników, innych więźniów, króla, niewolnika, ludzi, których zabiłem. Wszyscy są na równi.
-        Szacunek należy się każdym to prawda, ale nie zawsze ze względu na to, kim są, ale też jacy są dla świata. – ksiądz westchnął. – Zabójstwo jest złem wymierzonym przeciwko światu, przeciwko życiu. Nie jest godne podziwu. Jednak zabójcy trzeba okazać szacunek, bo na przykład czyn, jakiego dokonał to wpływ błędnej ideologii na jego życie, wychowanie czy dramaty psychiczne. Odnosimy się do niego z szacunkiem, bo… zagubił się. Potępiamy czyn, ale nie człowieka samego w sobie. To jest szacunek!
-        Pan stawia człowieka w wielkim centrum. Ale kim jest człowiek?
-        Według ciebie ideą w głowie Boga.
-        Pytam księdza.
-        Człowiek jest harmonią duszy i ciała, a jego błędy wynikają z nieświadomości, niepełnego poznania i nieskorzystania z prawdziwej wolnej woli. Niepopieranie się nauką i mocą Boga.
-        No cóż, ja wciąż uważam, że nie ma czegoś takiego jak błędy. To wy to sobie wymyśliliście na waszym, niskim poziomie odbioru. Wszystko jest częścią planu, nie jakąś grą słówek. – oznajmił więzień z powagą.
-        Tak czy owak takiego człowieka, który ciągle popełnia błędy ciężko nazwać godnym szacunku.
-        Błędy mogą wynikać z problemów. – zabójca spojrzał księdzu prosto w oczy, zdając sobie sprawę, że powtórzył jego słowa, jakby na obronę własnej teorii.
-        No bo ktoś ciągle walczy z chwilą. To sprowadza wielkie problemy. – ksiądz zmarszczył brwi, bo wiedział, że mówiąc to, zgadza się w pewien sposób z teorią mordercy. – Skutkiem nieświadomości tych problemów są takie czyny, jak twoje…
Więzień zamilkł. Przez ułamek sekundy był mniej pewien swoich racji. Dosłownie ułamek sekundy, zamyślił się.
-        Nieświadomych, czyli musimy uwolnić się i wypełniać wolę Boga… - mruknął.
-        Bogu należy się pokora. Odpowiedzialność i posłuszeństwo. Bądźmy odpowiedzialni, nie zrywajmy owocu z drzewa poznania dobra i zła. Pozostawmy chwilę czystą, a świadomość się oczyści i będziemy wiedzieli, że postępujemy dobrze. Wtedy wszelkie czyny niemoralne zostaną wyplenione. Wybierając drzewo życia, wybierzemy świadomość.
-        Czego jestem nieświadomy? – zapytał więzień.
-        Tego, że możesz popełniać błędy i udoskonalać swoje życie. Udoskonalać, nie płynąć z prądem… jak śmieć. Zmierzać do czegoś lepszego. Zmierzać do czystości. Wkrótce dotrze do ciebie, że nie postępowałeś dobrze. Zwątpienie dało ci możliwość przeanalizowania twojego beznadziejnego położenia.
-        Na poziomie Boga… nie ma rozróżnienia. – zabójca próbował się bronić ostatkami sił.
-        Życie jest czymś wiecznym, a wieczne może być tylko dobro. – powiedział ksiądz, ściskając w ręku różaniec, który właśnie wyciągnął z kieszeni.
-        Skąd wiesz, że dobro? – więzień był na razie spokojny. – Skąd ta pewność, że życie równa się temu co dobre? W mojej chwili istnieje tylko idea Boga i wypełniania Jego misji. W tej misji nie ma dobra, ani zła, bo trwam w wiecznej chwili spokoju. Czemu twierdzisz, że trwanie w tej chwili musi równać się dobru? Czemu twierdzisz, że Drzewo Życia jest równocześnie Dobrem?
Ksiądz uśmiechnął się. Poczuł się pewniejszy, uspokojony…
-        „I widział Bóg, że to było dobre.”
Więzień zadrżał. Opuścił wzrok, westchnął kilka razy, otrząsnął się i ponownie spojrzał na księdza, który uśmiechnął się nieśmiało.
-        Sam w to nie mogę uwierzyć, ale w jakiś sposób przekonałeś mnie do swojej teorii. – przyznał duchowny. – Myślę, więc jestem. Moje myślenie sprawiło, że pojąłem twój sposób rozumowania i odnalazłem w nim dziurę – brak świadomości dobra. Tej ważnej wiadomości zabrakło w twoim rozumowaniu. Zabrakło ci czegoś, co jest bardzo ogólne, odpowiednie dla każdego. Droga dobra jest jedyną właściwą drogą i każdy ma ją zapisaną. Dobre życie to życie w świadomości. Świadome życie, to dobre życie.
Więzień poruszył się.
-        Myślenie doprowadza cię też do tego, że bez przerwy kalkulujesz, co dobre, a co złe. Wyodrębniasz zło! I przez to miotasz się w chwili, która powinna być święta. – szepnął.
-        To piękna teoria i myślę, że ją chętnie przyjmę. Dzięki niej utwierdzam się w przekonaniu, że prawdziwie świadome myślenie nigdy nie wpakuje mnie już w taką pułapkę. Będę go wykorzystywać tylko do potrzebnych spraw. Na przykład tego, żeby zrozumieć, co powiedziałeś, co próbowałeś mi przekazać. Ale także do rozumienia wielu praw rządzących światem. Myślenie dało mi możliwość życia i odkrywania. Zbliżania się do Boga. Myślę więc jestem! Tak!
-        Dobre wykorzystywanie myślenia… - mruknął morderca.
-        Widzisz, to co powstało, każdy przedmiot, który jest realny, którego dotykam i widzę… - kontynuował ksiądz, niczym natchniony - Wszystko to jest skutkiem tego, że potrafimy myśleć. Owszem, myślenie czasem nas gubi. Nadmierne wykorzystywanie tego daru doprowadza do największego grzechu, jak sam powiedziałeś: zrywania owocu z Drzewa Poznania Dobra i Zła. Wciąż wracamy do niego, jesteśmy nim wiecznie obarczeni, bo… musimy bez przerwy wybierać. Dzięki wolnej woli i myśleniu. Być może ta przypowieść jest o tym, jak wykorzystujemy nieprawidłowo myślenie i powinniśmy się tego strzec? Tak, to by było bardzo trafne.
-        Uważa ksiądz, że dobrze wykorzystuje myślenie?
-        Teraz… tak. To niezwykłe, przekonałeś mnie do tej swojej teorii o grzechu pierworodnym, o chwili wiecznej. Ale nadal pozostanę racjonalny w kwestii tego, co jest wokół nas. Musimy funkcjonować w świecie, radzić sobie z naszą cielesnością i dlatego zostaliśmy obdarzeni darem myślenia! Aby żyć czysto na poziomie moralnym i wewnętrznym: zawsze wybierać drzewo życia i odrywać się stopniowo od świata materialnego, który sami możemy tworzyć i który ma nam pomóc w zauważeniu tego wszystkiego! Myślenie… myślenie jest wspaniałe.
-        Ale ograniczając je do pewnych sytuacji… - więzień nie dawał za wygraną.
-        Tak. Oceny, opinie, wieczne porównywanie, brak zrozumienia dla człowieka… To wszystko ten wieczny grzech pierworodny…  – ksiądz zawahał się.
-        Już nie sądzi ksiądz, że jestem winnym, złym człowiekiem? – westchnął zabójca. Był czerwony na twarzy, nerwowo szarpał rękaw. Zupełnie się zmienił. Jego wcześniejszy spokój gwałtownie ustąpił miejsca całkowitej dezorientacji.
-        Sądzę, że jesteś nieświadomy, ale po tej rozmowie… Obydwoje będziemy mądrzejsi.
Więzień patrzył na księdza, parsknął kilka razy śmiechem i położył się na swojej pryczy. Jego dłoń nerwowo skubała brunatny koc. Ksiądz nie wiedząc co zrobić wstał i obserwował jeszcze przez chwilę mordercę.
Strażnik, usłyszawszy ruch pod celą, przyszedł szybkim, defiladowym krokiem i spojrzał ze zdziwieniem na księdza.
-      Koniec?
     Ksiądz milczał.
-      Tak, co tu jeszcze stoicie? – warknął więzień, zupełnie niepodobnym do siebie głosem. – Idźcie. – dodał cicho.
      Zarówno ksiądz, jak i strażnik, który nie miał pojęcia jak potoczyła się rozmowa, usłyszeli nutę niesamowitej rozpaczy w ostatnim słowie wypowiedzianym przez mordercę.
-        Od zwątpienia zaczyna się prawdziwe poznanie. – powiedział szeptem ksiądz, patrząc przez kraty na mężczyznę. Strażnik uniósł wysoko swoje krzaczaste brwi i skinął na duchownego, aby poszedł za nim.
      Więzień uniósł głowę, jakby chcąc się upewnić czy na pewno został sam. Potem wlepił wzrok w sufit i zastygł tak na długi czas.
      Jak głoszą plotki w Tandzie, potworny zabójca został wywieziony do więzienia w Nys na noszach, ponieważ nie był w stanie – albo po prostu nie chciał wstać. Był zupełnie niezdolny do ruchu i nie reagował na strażników. Na miejscu okazało się zaś, że więzień nie nadaje się do przebywania w zakładzie karnym. Jak łatwo się domyślić, zamknięto go w szpitalu psychiatrycznym, gdzie często bywał ksiądz z Tandy, w tajemnicy przed wszystkimi. Tam bowiem przebywała jego rodzona siostra, chora na schizofrenię paranoidalną. Ksiądz widywał zatem White’a, a nawet dostał specjalny przywilej cotygodniowych, godzinnych spotkań z pacjentem.
-        To wszystko jest częścią planu, nie jakąś grą słówek… - szepnął duchowny z szeroko otwartymi oczami, kiedy usłyszał od swojej gosposi o umieszczeniu zabójcy w szpitalu psychiatrycznym pod Nys.

piątek, 29 września 2017

Jama








Jama







I



         Filip Elter dobrze wiedział, że ścieżka, którą sobie wybrał, nie zaprowadzi go do żadnej gospody, ani nawet jakiejś starej chaty. Ani do gościńca. Przecież tu nie było gospód, chat czy gościńców. Utknął w tym przeklętym lesie, a każdy obierany przez niego kierunek prowadził w coraz większy i przerażający głąb tej ponurej dżungli.
         To by się nigdy nie stało, gdyby nie zachciało mu się wyruszać w podróż do Dolin Chaosu wraz z jakimiś zapalonymi biologami, geografami i innymi szurniętymi naukowcami. Oczywiście nie był sam - ekspedycja była naprawdę duża; brali w niej udział zarówno zwykli ludzie, jak i wspomniani uczeni oraz wścibscy dziennikarze. Był także zbieg z lochów w Nevallu, ale nikt o tym nie wiedział oprócz Filipa. Owy zbieg to bowiem jego znajomy ze szkoły, której wcale nie skończył tak dawno, bo zaledwie trzy lata temu. Elter nie mógł uwierzyć, że przez te trzy lata ten człowiek zdoła się tak szybko stoczyć, ale najwyraźniej go niedoceniał. Eryk Ville został oskarżony za bójkę w barze, kradzież na targu i napad pod wpływem alkoholu na jakąś spacerującą spokojnie, wieczorem dziewczynę. Filip podejrzewał, że powodów do zamknięcia Eryka było o wiele więcej, ale odpowiednie służby po prostu o tym nie wiedziały, albo najzwyczajniej nie chciały się w to zagłębiać.
           Teraz jednak to nie miało żadnego znaczenia. Ekspedycja rozsypała się na drobny mak i prawdopodobnie każdy musiał radzić sobie sam. Prawdopodobnie, bo znając swojego pecha Filip podejrzewał, że tylko on został sam, a pozostali włóczą się po Dolinach w mniejszych bądź większych grupkach.
          Przedzierając się przez knieje młody mężczyzna próbował przypomnieć sobie co się w ogóle stało kilka godzin temu. Jego pamięć nie zamierzała się niestety wysilić, pozostało mu więc obserwowanie - z niemałym przerażeniem - wieczornego nieba, które w każdej chwili mogło stać się zupełnie czarne. Nigdy nie było wiadomo, co może wydarzyć się w Dolinach Chaosu. To starsze niż cały znany świat miejsce zostało już wieki temu opętane przez czarną magię. Cała historia jest dłuższa niż mogłoby się wydawać. Głupota i chciwość pewnej trójki magów z leżącego niedaleko Vikarianu, sprawiła, że wynaleźli oni śmiercionośne zaklęcie. Wyssało ono życie z nich, zwierząt żyjących w Dolinach, roślin i wszystkiego innego. Magia spustoszyła to miejsce i z niezwykłą siłą próbowała uderzyć na Vikarian. Oczywiście czarodziejom i ludziom z tamtego kraju udało się ją powstrzymać (choć i tak męczyła ich jeszcze przez wiele lat), ale w Dolinach Chaosu czarna magia pozostawiła ślad. Ten ślad zmienił Doliny w miejsce równie piękne, co niebezpieczne. Pojawiły się tu nowe, nieznane wcześniej gatunki roślin i zwierząt, pogoda rządziła się własnymi prawami, a wszelkie zjawiska wyglądały zupełnie inaczej niż w pozostałych krajach. Jedni wracali z wprawy do Dolin z uśmiechami na ustach, inni opętani i wystraszeni, a jeszcze inni nie wracali nigdy. Ta nieobliczalność czarnej magii, która nigdy nie dała spokoju tym krajom, przyciągała niestety setki naukowców i turystów.
             A ja jestem jednym z tych właśnie głupców. Pomyślał Filip Elter siadając z jękiem pod ogromnym, rozłożystym drzewem. Jego korę porastał puszysty mech, po którym chodziły czarne robaczki oraz wielkie, czerwone mrówki. Na ziemi leżały owoce wielkości ludzkiej pięści, przypominające wyrośnięte wiśnie, jednak o bardziej intensywnym kolorze. Filip pamiętał jak przez mgłę, że czytał jakiś regulamin, z którym zapoznać się musiał każdy uczestnik wyprawy, jednak nie miał pojęcia czy było w nim coś o owocach z Dolin. Z natury był człowiekiem bojaźliwym i… po prostu tchórzliwym, ale teraz nad strachem zwyciężył potworny głód i Filip sięgnął po owoc. Z przyjemnością przeżuł go w ustach, chociaż miał słodki smak, skórka okazała się dziwnie gumowa, nie do przełknięcia. Wypluł ją razem z pestką wielkości ludzkiego oka. Młody mężczyzna zjadł jeszcze trochę owoców i zrobił łyk wody z bukłaku, którego jakimś cudem nie zgubił podczas burzy.
           Burza. Właśnie. Przecież ich ostrzegali. Ten wąsaty dziadek w czarnym jak sadza płaszczu… podobno te płaszcze były magiczne i chroniły przed niebezpiecznymi działaniami czarnej magii…. Ten dziadek mówił coś tuż przed wyprawą, że w razie burzy muszą za wszelką cenę trzymać się razem. Łatwo powiedzieć! Parsknął w myślach Filip. Czy mówił coś jeszcze…? Cholera, ta burza musiała być naprawdę silna, skoro jego pamięć tak szwankuje. Albo to ta magia… Filip z przerażeniem przyłapał się na myśli, że wymienia w myślach swoje imię nazwisko, imiona rodziców i wszelkie inne fakty ze swojego życia. Wszystko było w porządku, nie stracił pamięci. Odetchnął z ulgą. Był po prosu przerażony. Co za tchórz!
          Oparł głowę o pień drzewa. Ostatnim co zobaczył był przebłysk granatowego nieba wśród konarów drzew, które poruszały się niczym węże - wcale nie od wiatru, którego w ogóle tu nie było - najzwyczajniej w świecie się poruszały.





II



          - Zawsze wydawało mi się, że tutaj z każdym krokiem można spotkać jakieś zwierze. A tak naprawdę jakoś ich nie widzę. Hm, nie wszystkie podobno są krwiożercze. Chociaż większość… - niska szatynka opatulona niebieskim płaszczem szybko przebierała nogami, aby dogonić Filipa. - Chodziłam na specjalne kursy, które pomagały mi przygotować się do tej wyprawy. Wiesz, takie lekcje, gdzie mówili nam wszystko o Dolinach! - wykrzyknęła. Filip ziewnął i pokiwał głową.
- No. - mruknął bez zainteresowania, ale jej to nie przeszkadzało. Męczyła go już od jakiejś godziny.  Najpierw nawijała o siostrze znajomej swojej koleżanki, która zaginęła w Dolinach, a teraz zaczęło się o kursach i innych niezbyt istotnych rzeczach.
- Myślisz, że to nieważne? No ja myślę, że to się przyda. Nawet jeśli teraz jest spokojnie... - rozejrzała się mrużąc oczy. Znajdowali się na rozległej polanie, całej usłanej zieloną trawą, która uginała się pod ich stopami i zaraz powracała do pionu. Co kilka metrów omijali rozłożyste krzewy porośnięte niebieskim meszkiem. - Bo nigdy nie wiadomo co czarna magia dla nas szykuje. - wyszeptała z przejęciem.
- Nie napalaj się tak, bo faktycznie coś wykraczesz. - wtrącił inny uczestnik wyprawy, wysoki łysy mężczyzna, który wyglądał na zaawansowanego podrywacza. Podobno kilka lat temu pracował w świątyni, stąd jego łysa głowa, ale wyrzucono go z nieznanych powodów.
- Och, lepiej nie. - dziewczyna zatkała usta ręką. - Ale! - wykrzyknęła unosząc palec do góry - W razie jakiegokolwiek niebezpieczeństwa będę wiedziała jak się obronić. Jestem pewna, że panowie nawet nie wiedzą czym jest rogacz jadowity.
Filip spojrzał na łysego, który wzruszył tylko ramionami.
- Właściwie biorę udział w tej wyprawie, żeby się takich rzeczy dowiedzieć. - stwierdził.
- Ach lepiej, żebyś się nie dowiadywał! - zamachała rękami z podniecenia. - Rogacz jadowity to taki obślizgły gad, coś jak większy krokodyl, z dłuższymi nogami. Może zasuwać po lądzie i dogoni każdego, a poza tym oczywiście, kiedy ugryzie wstrzykuje ofierze swój jad. Brr, naprawdę z tych wszystkich potworów ten jest najgorszy. - zadrżała jeszcze raz rozglądając się po pustkowiu.  Wyglądała naprawdę na przerażoną, chociaż przed nią i za nią szli inni ludzie.
- Panienka nie ma racji. - Filip z zaskoczeniem zauważył, że wcześniej idący przodem biolog Mane Viser cofnął się do ich ‘szeregu’ i od jakiegoś czasu przysłuchiwał się rozmowie, a raczej monologowi dziewczyny. Był to mężczyzna w średnim wieku, ale na jego czarnych włosach już widniały siwe pasma. Z wyrazistych zielonych oczu płynęła wielka mądrość i duże doświadczenie. To człowiek, który Doliny zwiedzał już nie raz.
- Ja? Chodziłam na kursy i wiem, że naprawdę… - zaoponowała szatynka patrząc na mężczyznę z oburzeniem.
- Aj aj - machnął ręką i zaśmiał się, ale nie było to śmiech uprzejmy, a raczej lekko kpiący - W dolinach czai się o wiele więcej niebezpiecznych stworzeń niż rogacz jadowity. Stworzeń i… roślin... Ludzi. Tutaj wszystko może być niebezpieczne. - zastanowił się. Jego wzrok spoczął na niebieskim krzaku, który własnie mijali.
- Pewnie pamiętacie z obowiązkowego wykładu tuż przed wyruszeniem, że na przykład ten niebieski meszek to składnik trucizn.
- Trucizn? - Filip spojrzał na biologa, jak na szaleńca. - Trucizny robiono już setki lat przed wybuchem czarnej magii w Dolinach. Przed tym nie było tych krzaków, więc nie mogli korzystać z nich do robienia trucizn. - parsknął kręcąc głową. Wszyscy spojrzeli na niego, a potem na Mane oczekując odpowiedzi.
- No tak, tak. Ale teraz wykorzystuje się także ten krzew. Właściwie wystarczy mała porcja takiego meszku, aby sporządzić truciznę. W Nevallu się już to stosuje, ale ja nie będę wam opowiadał takich rzeczy. - uniósł do góry dłonie na ułamek sekundy. - Pamiętajcie tylko, że tu wszystko jest równie niebezpieczne.
          Już miał odejść w dalsze szeregi, ale spojrzał jeszcze spod byka na Filipa:
- A pan niech następnym razem słucha uważniej na wykładach i może przeczyta jeszcze raz regulamin. - uśmiechnął się szeroko i zniknął w tłumie. Filip zmrużył oczy i miał już ripostę na końcu języka, kiedy jeszcze przed chwilą rozświetlone pomarańczowym słońcem niebo, zrobiło się zupełnie czarne.
          Uczestnicy ekspedycji z szybszym refleksem od razu włączyli lampy. Filip dostrzegł przerażoną twarz gadatliwej szatynki, a potem innych równie zdezorientowanych i przestraszonych jak on.
- Proszę zachować spokój i włączyć swoje lampy. To chwilowe zaćmienie. Wszyscy powinni wiedzieć, że zdarzają się w Dolinach często i zupełnie z nienacka! - rozległ się donośny okrzyk dowódcy wyprawy. Był to starszy człowiek z zakręconymi wąsami i krzaczastymi brwiami, który od najmłodszych lat był stałym bywalcem Dolin. To chyba rekordzista wśród ludzi odwiedzających to miejsce, ponieważ większość po kilkunastu wizytach bez odpowiedniej ochrony, już dawno straciła zmysły.
- No, ruszamy! Jeszcze kilka godzin i dojdziemy do puszczy, a później zaledwie dzień drogi i będziemy w bazie! - dodał mężczyzna.
         Filip stwierdził, że to mało pokrzepiające, no ale w końcu sam zgłosił się na wyprawę i teraz musiał się zmierzyć ze strachem i… całą tą przeklętą resztą. Postanowił, że jak tylko znów pokaże się słońce, dokładniej przeczyta regulamin niż za pierwszym razem.
         Ekspedycja ruszyła ponownie, choć znacznie wolniej i w zupełnej ciszy. Na niebie nie było ani jednej jasnej plamki, jedynie niebieskie krzewy świeciły dziwnym blaskiem. Gdzieś w oddali usłyszeli świst i huk, dosłownie chwilę później lodowaty wiatr poderwał do góry ich płaszcze.   Wyglądało to tak, jakby wiatr do tej pory drzemał zagrzebany pod ziemią i nagle, jak na komendę, zerwał się ze snu, aby zaatakować. I choć uderzył z ogromną siłą, nie były to jego największe możliwości - z każdym krokiem było wszystkim ciężej, bo wiatr nie ustawał, jedynie się nasilał.
- Jak długo to potrwa?! - wykrzyknął Filip zakrywając się szczelniej swoim płaszczem. Miał wrażenie, że piach wpada mu do oczu i ust, ale żadnego piachu nie było w pobliżu.
- Nie odzywaj się! - warknęła szatynka przytłumionym głosem. Usta zakrywała kawałkiem płaszcza. - To ten meszek odrywa się od tamtych niebieskich krzaków. Przecież mówił, że to trucizna! - krzyknęła.
          Filip Elter zamilkł zupełnie i ruszył szybciej do przodu. Jego płaszczem szarpał wiatr, a niewielki bagaż na plecach kołysał się wraz z każdym krokiem. Za sobą usłyszał, jak ktoś głośno kaszle, dusi się i nie może złapać powietrza.
        Najgorszą z jego apokaliptycznych myśli była taka, że to może być dopiero początek prawdziwego koszmaru.

          I oczywiście miał rację. W mętnym świetle lamp dostrzegli zarys linii drzew. Wszyscy, nie wiadomo za bardzo dlaczego, odetchnęli z ulgą i przyspieszyli, jakby las mógł uchronić ich przed zbliżającą się nawałnicą. Filip dostrzegł białe punkciki na niebie, ale zanim zdążył pomyśleć, że to gwiazdy, gadatliwa szatynka wyszeptała, że to ptaki. Młody mężczyzna nie wnikał jakie i dlaczego podleciały tak wysoko, ale musiał przyznać jej rację, ponieważ punkty przesuwały się po niebie z niezwykłą prędkością. To zapewne one wydawały z siebie mrożące krew w żyłach skrzeki.
         Gdy tylko dotarli do pierwszych drzew, wszyscy otoczyli półkolem dowódcę, który nie wyglądał na ani trochę przerażonego.
- Cóż, dobrze wiedzieliście, że nie każda wyprawa do Dolin jest sielanką. To zależy od ilości pechowców w drużynie. - zaśmiał się, ale ten żart rozbawił tylko jego; uczestnicy ekspedycji byli zbyt przerażeni, by się śmiać.
- W lesie jest trakt, którego oczywiście nie da się rozpoznać, jeśli się tu nigdy nie było. Musimy się więc teraz trzymać szczególnie mocno razem. Zrozumiano? - wszyscy pokiwali głowami, a dowódca dodał - To samo gdyby rozszalała się burza, za wszelką cenę musimy trzymać się razem.
         Filip Elter wypuścił ze świstem powietrze i ruszył za wszystkimi. Skrzeki ptaków na niebie przybierały stopniowo na sile, ale nikt nie mógł tego usłyszeć, przez ogłuszający świst wiatru i huk gdzieś w oddali. Ponadto drzewa przed nimi poruszały się według własnego rytmu, a ich korzenie oraz konary wiły się ku górze, jakby tańczyły jakiś upiorny taniec. Kory drzew mieniły się zazwyczaj zielonym kolorem mchu, ale Filip szybko zauważył także niebieskie, fioletowe czy nawet różowe przebłyski. Ziemia usłana była owocami, liśćmi lub grubymi i długimi konarami.
           Huk z oddali nieoczekiwanie uderzył tuż przy nich. Przestraszeni uczestnicy wyprawy podskoczyli w miejscu oglądając się przez ramie. Nie zdążyli nawet przyspieszyć kroku, kiedy ze wszystkich stron uderzył w nich wiatr oraz grad, bombardujący każdego małymi, przezroczystymi kulkami, tak twardymi jak kamienie.
          Oddech Filipa przyspieszył, mężczyzna odruchowo okrył się płaszczem, ale nie na wiele się to zdało. Część lamp zgasła, a niektórzy ze strachu skulili się na ziemi, jeszcze inni z krzykiem pobiegli w stronę dowódcy. Filip jednak stał nieruchomo nie mając pojęcia, jaki ruch będzie lepszy. Może dobrze zrobił. Gdzieś pomiędzy środkiem, a początkiem kolumny wylądowała ogromna gałąź z drzewa, która stworzyła mur pomiędzy uczestnikami ekspedycji. W mgnieniu oka nad ich głowami pojawiły się małe, żółte robaczki, które wlatywały do każdego otworu ciała, wydając przy tym kłujące w uszy brzęczenie. Chaos, jaki zapanował wśród ludzi przestraszył jednak Filipa o wiele bardziej, niż niebezpieczeństwo ze strony natury.
         Słyszał krzyki, piski, jakieś wskazówki dowódcy, wszystko jednak niewyraźne i niedokładne. Zebrał się w sobie na tyle, aby zrobić kilka kroków do przodu, jednak dokładnie wtedy ziemia zadrżała. Owoce na niej leżące podskoczyły do góry, konary drzewa ponownie o nią uderzyły, a ludzie polecięli w górę niczym szmaciane lalki. Filip upadł uderzając głową o wystający kamień. Nie mógł zauważyć, że miał on czarne kropki i nie był kamieniem, a skorupą dziwnej odmiany ślimaka.
Młody mężczyzna nie stracił przytomności, ale powieki ciążyły mu przez cały czas tego zamętu. Widział ludzi biegających w każdym kierunku - jedni próbowali przeskoczyć konar, inni go obejść, aby tylko dostać się do dowódcy. Ale ziemia zadrżała ponownie i ponownie. Niektórzy wybiegli z lasu, a za nimi denerwujące, bzyczące insekty. Filip dostrzegł szatynkę, porwaną przez wir, który wyrzucił ją wysoko w powietrze.
        Potem oprócz gradu przezroczystych kamyczków, z nieba posypały się spore, okrągłe kule z niezliczoną ilością wystających włosków. Leżąc na ziemi i obserwując spadające na ziemie kule, które odbijały się od niej, a potem rozpływały na lepką, fioletową substancję, Filip pomyślał, że gdyby nie ta ciemność i chaos oraz strach, byłoby to całkiem niezłe widowisko. Przeczołgał się za jakieś większe drzewo i odpłynął, w duchu błagając o koniec tej burzy.

           A gdy się obudził niebo znów rozświetlała ogromna, ognista kula, a w bezwietrznym powietrzu unosił się słodkawy zapach zielonych owoców, które zgniótł gdy czołgał się pod drzewo. Filip potarł głowę i wstał. Na środku niewielkiej polany leżał ogromny, gruby konar, a poza nim nie było nikogo.
          Najpierw ogarnęła go panika. Ile czasu spał? Gdzie poszli wszyscy? Czy także się rozdzielili? To było pewne - burza musiała trwać jeszcze dosyć długo po tym, jak zasnął. Ale czy poszli dalej, do bazy? Czy może cofnęli się?
        Filip zadrżał na całym ciele, ale nie mógł marnować czasu na namysły. Ruszył do przodu i wdrapał się na konar. Nie było to szczególnie trudne nawet dla tak leniwego z natury człowieka, jakim był. Zeskoczył na ziemie po drugiej stronie i zobaczył leżące na ziemi lampy uczestników ekspedycji, ich plecaki i bagaże. Oczywiście nie wszystkie, ale przerażającą większość. Musieli uciekać naprawdę szybko. Zanim Filip zorientował się, że i swojego bagażu nie zabrał spod drzewa, biegł już przez las próbując wypatrzeć jakieś ślady. Nie musiał biec długo, aby przekonać się, że albo pomylił kierunki, albo ta przeklęta puszcza go tak zmyliła - i po prostu się zgubił.





III



         Usłyszał szelest - najpierw w oddali, cichy i delikatny; później coraz bliżej, o wiele głośniejszy, gwałtowniejszy. Robił się natarczywy, ale Filip Elter spał tak twardo, że nie mógł otworzyć oczu. A może to był wciąż sen? Nie, nie… musiał iść dalej. Znaleźć któregoś uczestnika wyprawy, albo ten cholerny trakt…
          Otworzył oczy, ale szelest nie ucichł. Gdy mężczyzna poruszył się sięgając po bukłak, nasilił się. Filip podskoczył z przerażenia oglądając się za siebie. Za porośniętym żółtymi kwiatami krzewem coś było, ale miał nadzieję, że to tylko jego bujna wyobraźnia. Żółte kwiaty przypominały wielkie usta i przez chwilę Filip miał wrażenie, że się poruszają.
          Wstał, otrzepał ubranie i napił się wody. Powinienem się pospieszyć - powtarzał sobie w myślach, ale jego umysł wciąż był przyćmiony niewyobrażalnym strachem, a serce waliło jak młotem. Schylił się i zaczął zbierać owoce. Może i jestem wystraszony, pomyślał, ale potrafię o siebie zadbać. Podtrzymał się tym na duchu chowając do kieszeni owoce. Przez chwilę wokół niego zapanowała zupełna cisza. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że słyszy mlaskanie - monotonne, równomierne, irytujące mlaskanie. Był to dźwięk, jakby ktoś rozgniatał orzechy. Albo kości.
         Wzrok Filipa powędrował na roślinę przed nim. Żółte kwiaty poruszały się równomiernie, przeżuwając to co udało im się złapać. Mężczyzna zerwał się na równe nogi, lecz gdy tylko się poruszył, roślina jakby dostrzegając go, otworzyła paszczę. Wypadł z niej niedogryziony, ogromny chrząszcz o brązowej, pękniętej skorupie. Roślina wyciągnęła swoją ‘szyję’ w stronę Filipa, kłapiąc ustami, ale ten krzycząc jak opętany uderzył w nią pięścią i pobiegł przed siebie.
         Biegł na oślep przez knieje, potykając się o wielkie konary i ślizgając o rozgniecione owoce. Za sobą czuł jakiś mrożący krew w żyłach pomruk. Wydawało mu się, że niebo znów pociemniało, ale to konary drzew przysłoniły niebo. Były bardziej rozłożyste niż w tamtej części lasu. Liście niektórych mieniły się różnymi kolorami i poruszały się, jakby złożone były z małych, drgających drobinek.
        Wokół siebie Filip wciąż słyszał niebezpieczny szelest. Zacisnął powieki nie przejmując się tym, że nic nie widzi, oczyścił umysł i przestał słyszeć szelesty. Jego rozszalałe serce uspokoiło się.
         Otworzył oczy nieprzestając biec i z impetem uderzył w postać stojącą przed nim.

        Początkowo obraz był rozmazany. Filip Elter dostrzegł niewyraźną twarz młodego mężczyzny o rażąco błękitnych oczach, zachłannie coś przeżuwającego i wpatrującego się w Filipa z rozbawieniem.
- Może wstaniesz? - zaproponował kpiącym tonem. Filip uniósł rękę i przetarł oczy. Obraz się wyostrzył i dopiero teraz był w stanie rozpoznać Eryka Ville pochylającego się nad nim.
- Och wszystkim bogom niech będą dzięki! - wykrzyknął Filip prostując się gwałtownie. - Myślałem, że już nikogo nie znajdę!
        Eryk usiadł pod drzewem, gdzie leżał bukłak Filipa i zebrane przez niego owoce - a raczej to co z nich pozostało, czyli pestki. To co Eryk tak namiętnie przeżuwał było ich twardymi skórkami.
- To były moje zapasy. - warknął Elter wstając i otrzepując ubranie.
- Zapasy. - Eryk zaśmiał się dźwięcznie. - Chyba przekąska.
        Filip chcąc nie chcąc musiał przyznać mu rację. Owocami wcale się nie najadł, a jedynie chwilowo zaspokoił głód.
- Miejmy nadzieję, że szybko dotrzemy do bazy. - mruknął kręcąc się niespokojnie w miejscu.
- Do bazy? - kpiący ton Eryka zaczął go już irytować; zacisnął usta.
- Myślisz, że znajdziesz do niej drogę? - dodał Ville grzebiąc w swojej małej, skórzanej torbie.
- A jaki mam wybór? Nie chce tu umrzeć! - Filip prawie pisnął. Szybko się jednak opamiętał i dodał bardziej oziębłym tonem:
- A ty co zamierzasz?
         Eryk wyciągnął z torby zwłoki sporego, tłustego ptaka, w połowie oskubanego z siwych piór. Jego dziób był mały i spiczasty, a oczy czerwone i wyłupiaste.
- Co to jest do cholery?! - krzyknął Filip odsuwając się od Eryka na bezpieczną odległość. Właśnie dostrzegł, że przy pasie ma lśniący sztylet z ozdobną, czerwoną rękojeścią.
-Obiad. Czy tam kolacja. Nie da się tu ustalić pory dnia. - mruknął Ville rzucając ptaka pod nogi. -  Nic lepszego nie upolowałem. Wszystkie normalne zwierzęta się chowają, jedynie te groźne łażą za człowiekiem w nieskończoność. Musiałem go złapać, bo działał mi na nerwy. Latał nad głową, natręt jeden. - wzruszył ramionami.
- Pomóż mi pozbierać trochę patyków i trawy na ognisko. Małe; musze go podpiec odrobinę. - wyszczerzył zęby. Filip patrzył na niego jak na szaleńca, ale zaczął zbierać patyki.
          Eryk rozpalił ogień za pomocą zebranych wcześniej krzemieni. Ptaka nadział na naostrzony kij i trzymał go nad płomieniem, obracając spokojnie, z kamienną twarzą. Nad nimi zaczął zbierać się dym, którego nie mógł rozwiać żaden wiatr, a baldachim liści zasłaniał niebo, które prawdopodobnie znów pociemniało.
- Jak zjemy trzeba od razu ruszyć w drogę. To niebezpieczna okolica. - stwierdził Eryk, patrząc dziwnie na ziemię obok siebie.
- Całe Doliny są niebezpieczne. - Filip wsadził w ogień patyk, aby trochę go wzniecić. Eryk uderzył otwartą dłonią o ziemię, a chwilę potem podniósł w palcach tłustą, obślizgłą gąsienice.
- Mają dużo białka. - zarechotał niczym szaleniec unosząc ją w górę.
- Chyba nie zamierzasz… - Filip poczuł, jak wszystkie owoce podchodzą mu do gardła i miał ochotę je zwrócić, ale równocześnie skarcić się za zachowanie niezbyt godne mężczyzny.
- Zamierzam przetrwać Elter. - odparł Eryk przeżuwając. Filip patrzył na niego, jakby zobaczył go po raz pierwszy. Już miał powiedzieć, że naprawdę dziwnie się zachowuje, przerażająco, kiedy Ville odezwał się ponownie, okręcając leniwie ptaka nad ogniem:
- Ty wciąż nie widzisz powagi sytuacji, co? - jego oczy zalśniły groźnie. - Burza nas zupełnie rozdzieliła. Może i są tacy, którym udało się dostać do bazy. I nimi są ci, którzy choć raz byli w Dolinach. Czyli ten stary dowódca i jego przyjaciele. - warknął.
- Widziałem jak nawet nieczekając na innych zgarnął ich do kupy i popędził przez las jak tchórz.
Mięso ptaka zaczęło cicho skwierczeć. Filip nie miał ochoty ani na to patrzeć, ani tego słuchać.
- A co z resztą? Widziałeś ich? - zapytał Eryka, który parsknął. Nastąpiła chwila ciszy. Usłyszeli szelesty i pomruki wydające się być tuż obok nich. Filip miał wrażenie, że lekki wiaterek poruszył płomieniami, a wraz z nim doszła do jego uszu przerażająca, fałszywa muzyka. Poczuł na ramionach gęsią skórkę.
- Każdy pobiegł w inną stronę. Ze mną był jakiś facet. Nawet go nie znałem, chyba czarodziej, ale nie na wiele mu się to przydało. Niedoświadczony i dlatego. - Eryk mówił ciszej, również wyczuwając grozę płynącą wraz z wiatrem.
- Zaatakował nas jakiś potwór, monstrum. - zmarszczył brwi. - Nie wiem co to było. Prawie jak lew, ale większe, z kłami wielkości tego sztyletu. - poklepał go po rękojeści.
- Czarodziej nie zdążył przypomnieć sobie odpowiedniego zaklęcia, kiedy ten rozszarpał jego szyję. - zmierzył Filipa - A ja zdążyłem uciec.
           Filip coraz bardziej zaczął odczuwać, że to co się wokół niego dzieje to nie zabawa, ani nawet chwilowy pech. Utknął w niebezpiecznej dżungli, opętanej przez czarną magię, w dodatku z człowiekiem, któremu ani trochę nie potrafił zaufać.
- Widziałeś kogoś jeszcze?
- Pewnie. - Eryk zaśmiał się i natychmiast umilkł - Widziałem monstrualne robaki, pająki z odwłokami większymi niż tamten głaz pod drzewem, jadowite węże, długie na ponad sto metrów, wychudzone hieny atakujące grupami i te przeklęte ptaszyska. Wymieniać dalej?
         Filip prawie zachłysnął się własną śliną. Zastanawiał się, dlaczego on tego wszystkiego nie widział. Był w zbyt wielkim szoku? Cały czas praktycznie biegł, a potem spał… Tyle zwierząt… rozejrzał się przestraszony, tyle zwierząt było w pobliżu, a on nawet ich nie dostrzegał.
- Tak, one tu są. Wszędzie są. - Eryk wyglądał naprawdę przerażająco, zdejmując z patyka upieczonego ptaka, z wzrokiem utkwionym w Filipie, a potem roześmiał się.
- Ze mną ci nic nie grozi. Zachowaj trochę honoru i chociaż nie okazuj strachu, Elter.
Filip nie odpowiedział. Zjadł z Erykiem ptaka na połowę. Na początku mięso nie chciało mu przejść przez gardło, ale głód pomieszany ze strachem był zbyt silny, aby oszukać go kilkoma owocami.

          Tym razem droga przez puszcze wydawała się Filipowi o wiele bardziej przerażająca. Nie biegli, jak szaleńcy, tak jak wcześniej się poruszał - szli powoli, ostrożnie stawiając kroki, obserwując otoczenie. Eryk sztyletem torował drogę, ponieważ znaleźli się w części lasu porośniętej splątanymi gałęziami. W większości były zupełnie wysuszone i miały wielkie kolce. Pięły się do samej góry, niczym ogromny mur.
- Wiesz w ogóle, w którą stronę idziemy? - zapytał Filip próbując ukryć drżenie głosu. Wstydził się swojego tchórzostwa. Eryk niezatrzymując się mruknął:
- Nie mam pojęcia. Tutaj nie da się ustalić dokładnego kierunku. W Dolinach nie istnieje północ czy południe, bo ciężko odróżnić jedno słońce od drugiego. - obejrzał się przez ramię. - Chyba wiesz, że na niebie potrafi się pojawić kilka słońcopodobnych gwiazd i za nic nie da się rozpoznać, które jest tym prawdziwym.
        Filip Elter zamilkł. Nie miał ochoty podróżować z Erykiem. Nie przypominał mu już tego wesołego znajomego ze szkoły, ani nawet więźnia, który dziwnym trafem przyłączył się do ekspedycji. Teraz był kimś innym - albo zdeterminowanym człowiekiem, chcącym przetrwać w dżungli, albo kimś nie do końca normalnym. Eryk zachowywał się dziwnie… podejrzanie? Filip nie potrafił tego określić, ale niestety zdawał sobie sprawę z tego, że sam nigdy by nie przetrwał.
        Wszystko przez to, że zachciało mu się podróżować… Zwiedzać, poznawać przeszłość. Dla każdego jest to niesamowita frajda, to koszmarnie pociągające. Tym bardziej te Doliny - dzikie i nieokiełznane. Filip nigdy nie pomyślał, że mógłby należeć do tej grupy osób, które nigdy nie powróciły z wyprawy. A przecież wszystko mogło się zdarzyć i… właśnie się zdarzyło. Zaklął pod nosem bardziej do siebie, niż zaabsorbowanego rozcinaniem kniei Eryka.
- Bądź ciszej. - warknął tylko mężczyzna. Filip dostrzegł ściekające po jego karku strużki potu.
- Czy coś… - zaczął, ale nie zdążył dokończyć. Wielki kot o ciele pokrytym czarnymi pręgami wyskoczył z gęstwiny otwierając paszczę, z której wyłonił się szereg śnieżnobiałych, ostrych zębów. Jego ryk odbił się w uszach Filipa po stokroć.
Eryk zamachnął się sztyletem prawie tracąc równowagę, przez co nie trafił atakującego zwierza.
- Uciekaj! - wykrzyknął do Filipa, który nie miał nawet na tyle odwagi, aby pociągnąć starego znajomego za sobą. Rzucił się do przodu, drąc ubranie o kolce gałęzi i raniąc skórę.
          Eryk mocniej ścisnął rękojeść sztyletu, odsuwając się na kilka kroków. Ogromny kot najeżył się pokazując kły i rycząc. Ustawiał się do ataku, ale Ville nie dał mu na to czasu - skoczył pierwszy uderzając ostrzem sztyletu na oślep. Kot przy pomocy długich pazurów przewrócił mężczyznę rysując mu na plecach trzy głębokie smugi. Jego krzyk poniosło echo przez las, prowokując uciekającego Filipa do odwrócenia się. Wydawało mu się jednak, że Eryka i kota zostawił setki metrów za sobą, a las jakby skurczył się i pociemniał.
          Wokół słyszał natrętne bzyczenie, a kątem oka dostrzegł coś pełzającego po ziemi niedaleko niego. I syczącego. Serce Eltera zamarło, ale szybko przekonał się, że jeśli chce przeżyć nie może wiecznie uciekać. Skoro przybył tu, aby poznawać przeszłość, badać i odkrywać - co wiązało się z ogromnym ryzykiem, będzie także musiał zawalczyć o to prawo.
         Schylił się po dosyć długi kij i ścisnął go w rękach. Wąż zbliżył się, wysuwając swój nienaturalnie długi język. Zwierz był znacznie większy niż przeciętne węże w kraju Filipa - Nevallu. Ten grubością przypominał prawie jego udo, a na lśniącej skórze miał czerwone wzory i choć to było niebywałe - świecące w ciemnościach lasu.
           Filip nie namyślał się za długo. Nie miał na to czasu. Zamachnął się i uderzył z całej siły kijem w głowę węża. Zwierz wydawał się oszołomiony, ale zaraz zaczął syczeć ponownie. Filip uderzył jeszcze raz i rzucił się w szaleńczy bieg.
          Nie pobiegł za daleko. Nagle znalazł się na skraju niewielkiej, jasnej polany, porośniętej zieloną trawą, poruszaną lekkim wietrzykiem. Polana otoczona była grubymi pniami ustawionymi wokół w określonej odległości. Coś musiało łączyć te pnie, ale nie miał pojęcia co, skoro udało mu się przez nie przejść.
            A coś musiało je łączyć, ponieważ chata stojąca na polanie wyglądała na zamieszkaną, ktoś powinien zabezpieczyć się przed niebezpieczeństwami dżungli…





IV


         - Przeszedł? Przeszedł! Do licha! Mówiłam ci, żebyś została i czekała aż wrócę, głupia dziewczyno! - Filip usłyszał skrzeczący głos kogoś wyłaniającego się z krzaków nieopodal niego.
- Choć, chodź. Trzymaj się, zaraz się zajmiemy… Dziewczyno no nie stój tak i łap tamtego! - z zarośli wyszła przygarbiona starucha podtrzymująca pod ramię Eryka Ville. Za nią wyskoczyła szczupła dziewczyna o jasnych włosach i wystraszonej twarzy i pobiegła w kierunku Filipa.
         Elter nie miał ani siły ani odwagi poruszyć się z miejsca. Dziewczyna dotarła do niego i złapała go za ramię.
- Chodź. - powiedziała tylko prowadząc go w stronę chatki, gdzie szła także starucha z Erykiem. Jego znajomy miał głębokie rany na plecach, które obficie krwawiły, ale poza nimi nie zauważył większych obrażeń.
- Eryk! - wykrzyknął - Udało ci się go pokonać?!
        Starucha zarechotała przeraźliwie, co onieśmieliło i wystraszyło Filipa.
- Bez mojej pomocy byłby już kolacją kota. - odparła.
         Filip spojrzał na chatę - była to niewielka, drewniana budowla z dachem pokrytym strzechą. Wokół niej znajdował się mały tartak i poletko z jakimiś uprawami. Z komina leciał gęsty dym, który szybko znikał, choć nawet nie dotarł do poziomu najwyższych drzew. Filip nie miał wątpliwości, że któraś z kobiet jest czarownicą. Może obie. Poczuł dreszcze na plecach.

         Wewnątrz chaty unosił się ostry zapach goździków, pomieszany z różnymi nieznanymi aromatami i wywarami z roślin, ziół i przypraw. Pomieszczenie było okrągłe i pomimo zagraconych półek, na których stały najróżniejsze fiolki i buteleczki. Obok półek znajdował się kominek, gdzie buzował ogień, przybierając niepokojące kształty, a nad nim wisiał niewielki kociołek. Mniej więcej na środku prezentowało się stół i kilka krzeseł wokół niego - każde innego koloru i kształtu. Pod okrągłymi oknami umieszczono sofę okrytą brązowym kocem, a obok niej wielką, wyglądającą na wygodną - pufę. Z sufitu zwisały suszone grzyby, cebula i niezliczona ilość roślin o dziwnych kształtach. Filip miał wrażenie, że wśród nich widzi coś przypominającego zwierzęce kości, kurze łapki lub oczy… Nie chciał jednak upewniać się czy to były przywidzenia czy mrożąca krew w żyłach prawda.
- Tu, tu. - starucha rzuciła rannego Eryka na sofę. Bardzo silnie krwawił i był blady na twarzy, brudnej od ziemi i piachu. Musiał mocno upaść podczas walki.
- Nie jest z ciebie żaden wojownik. - mruknęła stara kobieta podchodząc do półek i szukając jakiejś fiolki wśród stojących tam wywarów.
- No dziewczyno rusz się! - zaskrzeczała, patrząc karcąco na młodą, stojącą przy drzwiach nieśmiało.
- Adia rozbierz go i przygotuj wodę. Albo odwrotnie! Ruszaj się! - powtórzyła starucha biorąc do ręki fioletową fiolkę. Równocześnie wyciągnęła rękę w stronę sufitu, a po chwili trzymała w niej kilka uschniętych korzonków. Filip otworzył szerzej oczy i nieśmiało podszedł do stołu.
- Siadaj i mnie nie denerwuj. Nie lubię, jak ktoś krząta się po kuchni. - warknęła, wrzucając przygotowane produkty do kociołka nad kominkiem. Później dodawała do niego jeszcze inne składniki, takie jak pomarańczowy pyłek i kilka kurzych łapek.
- Ja… chciałbym wiedzieć… - zaczął Filip siadając przy stole i przecierając spocone czoło - Kim jesteście. - dokończył, ale został zignorowany.
          Młoda wróciła z balią pełną wody i postawiła ją przy łóżku Eryka. Mężczyzna leżał wpatrując się w sufit, całą twarz miał zroszoną potem.
- Mogę pana prosić, żeby… - odezwała się młoda, ale szybko się zreflektowała i spróbowała sama posadzić Eryka w pozycji pionowej. Filip pobiegł jej z pomocą, ale stara wykrzyknęła:
- Zostaw ją, poradzi sobie! - Elter zacisnął usta wracając na swoje miejsce. - Dziewczyno, wolniej się nie da?
        Adia zdjęła skórzaną kamizelkę Eryka, a następnie uniosła do góry jego ręce i ściągnęła bluzkę, całą we krwi i poszarpaną.
- Stracił dużo krwi. - odezwała się cicho dziewczyna mocząc w balii szmatkę. Najpierw przetarła mu twarz, a później zajęła się oczyszczaniem rany. Eryk najpierw krzyknął, a potem zaciskając zęby zniósł resztę zabiegu.
- Co sądzisz? - zapytała starucha podchodząc do dziewczyny i podpierając się pod boki. Lekko speszona Adia wyrecytowała:
- Po oczyszczeniu będzie trzeba zaszyć rany.
- Tak. Wywar zaraz będzie gotowy. Daj mu wody, a potem poszukam czegoś do jedzenia. - stwierdziła stara czarownica.
          Adia bardzo delikatnie obchodziła się z Erykiem, jakby bała się, że zrobi mu krzywdę. Mężczyzna był bardzo słaby, ale wciąż rozglądał się wokół, jakby bojąc się, że ktoś zrobi mu krzywdę. Kiedy starucha wysmarowała jego rany przygotowanym w kociołku wywarem, mógł położyć się na sofie i odpocząć. Stara czarownica rozkazała młodej ugotować wodę w kociołku, a sama poszła poszukać czegoś do jedzenia. Czegoś, czyli jak sama im powiedziała, zwierząt, które złapały się w niewidzialną sieć, łączącą pieńki wokół posiadłości. Działała na szczęście tylko w przypadku zwierząt.
- Możesz mi powiedzieć kim jesteście? - zapytał Filip, kiedy starucha wyszła, a Adia udając, że go tu nie ma wlewała wodę do kociołka. Kiedy powtórzył pytanie, zmieszana dziewczyna opuściła głowę.
- Pani Vireyla jest czarodziejką. A ja się uczę. - oznajmiła najciszej jak mogła.
- Tyle zauważyłem. - Filip pochylił się nad stołem. - Co robicie w środku dżungli? Od jak dawna tu mieszkacie??
           Adia nie odpowiadała, ale po wyjrzeniu przez okno i najwyraźniej zobaczeniu, że starucha niedługo wróci, szybko odparła:
- Ja od kilku miesięcy, a pani Vireyla od… od zawsze. Ja nie wiem. - jej twarz zakryły jasne włosy.
         Nagle w pomieszczeniu zapadła ciemność. Adia przestraszywszy się upuściła kociołek. Do chaty wpadła starucha i rzuciła na ziemię ogromnej wielkości zająca, albo coś do zająca podobnego. W ręku trzymała kaganek, który oświetlił jej pooraną bliznami i zmarszczkami twarz. Zgarbiony nos czarownicy stał się jeszcze bardziej garbaty, a nastroszone siwe, prawie białe włosy sprawiały wrażenie świecących w ciemności.
- Znowu burza? - zapytał z przejęciem Filip, zrywając się z miejsca. Eryk poruszył się niespokojnie na łóżku.
- Nad polaną jest magiczna osłona. - mruknęła czarownica Vireyla stawiając kaganek na stole i podnosząc królika z ziemi.
- Coś zrobiła, głupia?! - wykrzyknęła dostrzegając rozlaną wodę na podłodze. - Sprzątaj to, a potem zajmij się zającem. - Adia stała nieruchomo, trzęsła się. - No ruchy! - powtórzyła starucha klepiąc ją w ramie. Dziewczyna natychmiast poderwała się do pracy.
           Vireyla usiadła przy stole i spojrzała na Filipa, chyba po raz pierwszy od ich spotkania.
- Ekspedycja już dawno dotarła do bazy. - oznajmiła śmiertelnie poważnym tonem, a potem zmarszczyła brwi. - Nigdy nie widziałam tak małej ekspedycji.
Filip otworzył szerzej oczy ze zdumienia. Czyli dotarli…
- Pewnie nie dotarli w całości. - uświadomił sobie. - Daleko stąd jest baza? Jak tam trafimy?
           Starucha zaśmiała się przeraźliwie.
- Nikt tam nie trafi.
- To skąd wiesz…
            Uderzyła o stół otwartą dłonią. Jej długie, czarne od brudu paznokcie prawie wbiły się w blat.
- Znam się na magii. - pochyliła się, aby lepiej widział jej twarz. - Czy nie widać? Spędziłam w tym wyklętym lesie prawie całe życie, wiem to i owo. Między innymi to, że nie powinniście w ogóle przychodzić do Dolin. To nie jest miejsce dla zwykłych ludzi. - oparła się wygodniej.
- Chcieliśmy zwiedzić. Zobaczyć… To historyczne miejsce. A potem ta burza…- bronił się Filip, choć sam nie wiedział czemu. W głębi serca musiał bowiem przyznać jej rację. Teraz, siedząc w środku zaczarowanej dżungli, z przerażającą czarownicą i jej bojaźliwą uczennicą, mając zaraz zjeść potrawkę z monstrualnego zająca… teraz nie był pewien czy podjął dobrą decyzję o wyruszeniu do Dolin Chaosu. Chyba młodzieńczy kaprys zwiedzania całego świata nie jest dobrym usprawiedliwieniem.
- Historia. - zarechotała. - Na co wam odkrywanie przeszłości? Tutaj nie ma już nic z przeszłości. To miejsce zmienia się po każdej magicznej burzy. - pstryknęła palcami. - A to co widzicie w lesie to tylko część takiej burzy, w pustej przestrzeni jest dopiero przerażająca. - jej oczy zaświeciły w ciemności - Pokazuje najgorsze z koszmarów. To nie miejsce przeszłości, a równoległości.
         Zapadła cisza, w mętnym świetle z kaganka Filip widział jedynie krzątającą się przy prowizorycznej kuchence Adię.
- Wracając do bazy… czy możesz mi powiedzieć którędy mam iść? Jak tam trafić? - zapytał Filip zbierając się na odwagę. Starucha zazgrzytała zębami. A potem uśmiechnęła się przerażająco.
- Mogę cię zaprowadzić do samej Jamy.
          Tym razem cisza i świsty oraz huk za oknem sprawiły, że serce Filipa zatrzymało się na moment, a Eryk krzyknął coś przez sen.
         Jama. W Nevallu nie nazywali tak Odkrycia, którego dokonano w Dolinach. Miało to miejsce kilka lat temu - grupa naukowców, którzy mieli zbadać czy wyznaczone tereny w Dolinach nadają się do zamieszkania, odkryła tam pradawną wioskę. A raczej to co z niej pozostało. Znajdowała się w ogromnym dole, ponieważ została przykryta przez niezliczone ilości piachu i ziemi, a później na nowo odsłonięta przez działania Czarnej Magii. Filip na samą myśl o odwiedzeniu tego miejsca, w dodatku w towarzystwie tej kobiety, poczuł dreszcze.
- Mówisz o wiosce Pradawnych? - zapytał, choć wiedział jaka będzie odpowiedź.
- W pewnym senesie. - starucha wyciągnęła rękę do Adii, która wsadziła jej w nią kawałek surowego mięsa zająca. Filip przełknął, czując, że zbiera mu się na wymioty.
- Jak to w pewnym sensie? - wydusił siebie próbując nie patrzeć, jak czarownica przeżuwa mięso.
- Kiedy odkryto wioskę zajęto się jej odnawianiem i całą resztą tych głupot. Setki ludzi, pielgrzymek, ekspedycji… nazwij to jak chcesz, lata do wioski, choć połowa z nich nigdy stąd nie wraca. Po co tam chodzą? Żeby zobaczyć kilka zrujnowanych chat i kości Pradawnych istot, o których nikt nie potrafi powiedzieć nic poza tym, że już dawno wyginęły. - czarownica wypluła na dłoń jakiś twardy kawałek mięsa. - Takie ryzyko, aby poznać przeszłość? Bezsensu. Zresztą większość robi to dla rozrywki.
          Filip miał ochotę zapytać co w takim razie ona tu robi.
- Cóż. Zatem, kiedy odkryto wioskę zajęto się nią, jakby była jedyną. A nie jest i wszyscy o tym wiedzą. Ci wasi eksperci pogłębiają doły, powiększają objętość odkrytej wioski, ale nic poza tym. Tymczasem niespełna kilkadziesiąt mil od niej, a raczej przed nią, jeśli szlibyśmy od strony mojej dżungli, znajduje się miejsce, które naprawdę zasługuje na odkrycie. Nazwałam je Jamą.
- Co tam jest?
            Starucha odwróciła się i poświeciła na Adię, która kończyła przyrządzać zająca. Wsunęła go na ostry patyk i umieściła nad ogniem, a potem przysiadła na sofie obok Eryka, aby przetrzeć mu twarz mokrą szmatką.
- Co jest w Jamie? - zapytał Filip ponownie.
- Pokażę ci. - czarownica uśmiechnęła się pod nosem, wstając. Do nosa młodego mężczyzny doszedł zapach pieczonego mięsa.
- Wolałbym iść do bazy. - oznajmił przełykając ślinę.
- Nie trafisz.
- Więc pokaż mi drogę.
             Czarownica roześmiała się przerażająco i wyszła z chaty zabierając światło. Adia pociągnęła nosem.
- Do bazy dojść może tylko ktoś, kto już w niej raz był. - powiedziała cicho. - I ktoś kto jest czarodziejem. To działa na zasadzie łącza, dlatego dowódcy są tak ważni podczas ekspedycji. To czarodzieje, którzy nie raz przechodzili od bazy do bazy. Nikt oprócz nich tam nie trafi. A samemu dostać się do odkrytej wioski nie da się. Nie da się przebyć prawie całych Dolin bez przystanku w chronionej od czarnej magii bazie.
            Kiedy skończyła mówić, zajęła się Erykiem, a Filip zakrył twarz dłońmi. Jeśli utknął tu na zawsze… Jeśli…
- Ty też odłączyłaś się od ekspedycji? - zwrócił się do dziewczyny, która tylko nieznacznie kiwnęła głową.
- Ale to było dawno. Błąkałam się po Dolinach, aż trafiłam tu.
             Nawet na niego nie spojrzała, ale widział i czuł, jak zadrżała. I jak bardzo nie chciała tu być. Nie wiedział czy istnieje sposób, aby pomóc tej dziewczynie. Uciec od wiedźmy? Chyba niemożliwe. Poza tym prawdopodobnie to starucha była jedyną osobą, która mogłaby ich wyprowadzić z tego przeklętego lasu. W dodatku ranny Eryk… burze… magia… Filip znów poczuł, że będzie jednym z tych, którzy nie wracają z wyprawy do Dolin Chaosu.




V


             Wielka igła gładko weszła w ciało. Eryk zacisnął zęby, to już ostatni szew, więc przyzwyczaił się do bólu. Zresztą Adia zszywała rany tak delikatnie i z taką wprawą, że Filip doszedł do wniosku, iż i on wytrzymałby taki zabieg.
             Czarownica zarządziła, że jutro o świcie wyrusza do Jamy. Choć zasugerowała tylko, żeby Filip szedł z nią, mężczyzna wiedział, że był to rozkaz.
- Tą drogą dojdziesz też do bazy, nie martw się. - stwierdziła ironicznym tonem. Czyli jednak?
Była już późna noc, kiedy Adia zakończyła zszywanie ran Eryka. Potem od razu położyła się spać w małym pokoiku, do którego wejścia zasłaniało wyszywane dziwnymi, kolorowymi wzorami płótno. Vireyla dołączyła do niej, gdy tylko skończyła przyrządzać inną miksturę, a Filip dostał kilka koców i poduszkę ułożone niedaleko sofy, na której spał Eryk.
           Za oknem nie było tak ciemno, jak podczas trwania burzy, ale przejmujące odgłosy z zewnątrz sprawiały, że Elter nie potrafił zmrużyć oka. Długo leżał, zanim uzmysłowił sobie, że Eryk także się ocknął i wierci się niespokojnie na posłaniu.
- Eryk… - szepnął Filip najciszej jak potrafił, kucając przy sofie. Mężczyzna odwrócił głowę.   Wyglądał lepiej niż kilka godzin temu, ale wciąż wydawał się zmęczony.
- Jesteś zbyt słaby, żeby jutro z nami iść. Musisz tu zaczekać z Adią, a ja wezwę jakąś pomoc. Jak tylko… dotrę do bazy. - powiedział Filip na jednym wdechu. Eryk odetchnął głęboko i słabo wydusił:
- Ja mam siłę. Tylko te mikstury.. - jęknął. - Nie będę ich brał. To one mnie osłabiają.
         Filip spojrzał na dwie fiolki stojące na blacie stołu. Czarownica przygotowała je pewnie, żeby wypił jutro, podczas jej nieobecności. Elter przełknął ślinę.
- Dobra, spokojnie. Jak zostaniesz sam z Adią na pewno uda ci się ją przekonać. Jest naiwna i uległa. - oznajmił po chwili namysłu.
- Wylej to i wlej wody. - podsunął Eryk przymykając oczy.
- Czarownica się obudzi, ja…
- Ile razy uratowałem ci życie? - warknął Eryk, ale mimo tego zabrzmiał słabo. - Słuchaj, to pewnie nasza ostatnia rozmowa. Idź z tą wiedźmą i schroń się w bazie. Nie ufaj jej. - jego klatka piersiowa ciężko podnosiła się i opadała. - Weź mój sztylet, Adia położyła go pod kamizelką. W razie czego broń się.
         Filip kiwnął głową niepewnie i podpełzł do kamizelki leżącej przy sofie. Pod nią rzeczywiście znajdował się sztylet, który mężczyzna wsunął w spodnie, mając nadzieję, że Vireyla nie domyśli się co to jest.
- Wrócę po ciebie. Uratowałeś mi życie, muszę się odwdzięczyć. - powiedział Filip wracając do  Eryka, ale ten pokręcił lekko głową.
- Ja zabiorę Adię i ucieknę. Już więcej nas nie zobaczysz. Nie musisz bawić się w szlachetnego rycerza.
- Czarownica się wścieknie…
- Adia jest tu z przymusu, nie zauważyłeś? - zapadła chwila ciszy, w końcu Eryk dokończył:
- Przekonam ją, żeby ze mną uciekła. Nie wezmę tej mikstury i poradzę sobie w dżungli bez problemu. Ale do bazy nie wrócę. Nie po to wziąłem udział w ekspedycji, aby wracać do tych samych ludzi, którzy kilka miesięcy temu wydali na mnie wyrok.
           Filip uzmysłowił sobie, że Eryk był na to wszystko przygotowany. Elter kiwnął głową i położył się na swoim posłaniu. A zatem znów był zdany tylko na siebie.

           Wyruszyli o świcie. Stara czarownica długo tłumaczyła coś Adii, wskazując na fiolki z miksturą, śpiącego Eryka, mocno gestykulując. Dziewczyna słuchała jej uważnie i co chwila kiwała głową. Wyglądała na wystraszoną i przygniecioną nadmiarem obowiązków, ale Filipowi wydawało też się, że z niecierpliwością czeka, aż wiedźma odejdzie.
- I lepiej nie wychodź do lasu. Beze mnie sobie tam nie poradzisz, jasne? - oznajmiła na koniec Vireyla stając na progu chatki.
- Elter, rusz się z łaski swojej, słońce już prawie wzeszło, a my nie przekroczyliśmy nawet progu.
Filip odetchnął głęboko, spojrzał ukradkiem na Eryka i wyszedł z chaty. Czarownica żwawo doszła już do magicznego zabezpieczenia polanki i przekroczyła je bez problemu. Dopiero wtedy zaczekała na Filipa.
- Trzymaj się blisko mnie i nie rozglądaj na boki. Wyglądasz na… - zmierzyła go od stóp do głów - dosyć tchórzliwego. Jeśli zobaczysz coś dziwnego, odwróć wzrok i idź za mną. Niczego nie drażnij i nie mów za głośno. Właściwie najlepiej nic nie mów.
          Vireyla nie zdążyła skończyć, a już odwróciła się na pięcie i ruszyła przez las. Jej połatana spódnica plątała się pomiędzy nogami. Długim, grubym kijem czarownica odgarniała zarośla. Na końcu kija umieszczone było ostrze, które lśniło własnym blaskiem.
          Filip wkraczając w gąszcz przypomniał sobie samotną ucieczkę zaraz po burzy, kiedy nie miał pojęcia o czyhających w lesie niebezpieczeństwach. Wtedy było łatwiej niż teraz, kiedy dzięki uprzejmości Eryka dowiedział się co żyje w tej dżungli. Jedynie świadomość posiadania broni - sztyletu Eryka - dodawała mu trochę odwagi.
        Las był bardzo jasny, co zdziwiło Filipa, bo rozłożyste korony drzew nie przepuszczały wstającego dopiero słońca. Dopiero teraz dostrzegł jak wysokie są te drzewa. Ich grube kory mieniły się różnymi kolorami, porastał je mech i… mężczyzna zauważył spacerujące po nich duże, tłuste robaki w twardej skorupie. Szybko przypomniał sobie pouczenia czarownicy i odwrócił od nich wzrok. Tak, miała rację, był strasznym tchórzem i nic tego nie zmieni. Jedyne co może teraz zrobić to nie dać się zwariować.
        Wiedźma jakby czytając mu w myślach odwróciła się przez ramię i mruknęła:
- Większość z tych, którzy zabłądzili czy zostali zupełnie sami w Dolinach Chaosu, zostawali odnalezieni obłąkani. O ile ktoś ich w ogóle odnalazł.
- Błąkali się po tych lasach? - zapytał od niechcenia Filip. Nie miał ochoty słuchać opowieści o szaleńcach, ale stwierdził, że woli rozmawiać ze staruchą, niż słuchać natrętnego cykania i warczenia dookoła.
         Vireyla mocno trzasnęła kijem w roślinę z żółtymi kwiatami - taką samą, jak ta, która chciała pożreć Filipa po burzy.
- Nie tylko po lasach. Po całych Dolinach i jeszcze dalej. Jedni zaszywali się w głąb dżungli, inni pustyń, czy stepów, bo tutaj wszystko można znaleźć. A jeszcze inni w podziemia. - zakaszlała - Tak czy inaczej, samotność doprowadziła ich do skrajnych uczuć, myśli - zaśmiała się - Do szaleństwa. Kto by nie oszalał, pozostawiony sam sobie z najgorszymi myślami, własnym głosem, własnymi demonami i nie mając kontaktu z innym człowiekiem, musiałby zagłębiać się we własnym lęku? - zapytała retorycznie.
          Filip stwierdził, że jednak posłucha warczenia i zajmie się szukaniem znaków szczególnych okolicy, aby w razie czego… odnaleźć drogę do polanki z chatą.




VI


          Eryk Ville lekko uniósł głowę i zobaczył krzątającą się przy szafce z miksturami Adię. Dziewczyna sprzątała cicho podśpiewując, jej zachowanie wydawało się śmielsze niż przed wyjazdem Vireyli. Adia wzięła ze stołu jedną ampułkę jasnofioletowej cieczy i podeszła do Eryka.
- Wiesz co to powoduje. - odparł mężczyzna poważnym tonem.
- Ja nie… - Eryk złapał ją za rękę i wyrwał ampułkę. Przestraszona dziewczyna odskoczyła.
- Masz mi ją podawać, żebym nie odzyskał sił i nie uciekł pod nieobecność staruchy. - warknął ściskając fiolkę. Adia spuściła wzrok.
- Rana nie była taka straszna na jaką wyglądała. Poza tym te wasze maści… - Eryk usiadł na sofie -  Czarownica wiedziała, że szybko wyzdrowieje i po to to świństwo.
         Mężczyzna wstał powoli prostując plecy. Zszyte rany lekko go zapiekły, miał wrażenie, jakby szwy rozrywały skórę.
- Nie możesz! - zlękła się Adia podbiegając do niego z chęcią pomocy. Eryk spojrzał na nią spod byka i podszedł do drzwi, które z agresją otworzył.
- Pani Vireyla… będzie zła. Nie możesz… - zawołała Adia wybiegając za nim. Eryk wylał zawartość ampułki i wręczył ją dziewczynie. Zauważył w jej oczach łzy.
- Nie płacz. - warknął poirytowany. Wszedł do chaty i zaczął zbierać swoje rzeczy. Dopiero wtedy zrozumiał, że rany uniemożliwiają mu swobodne poruszanie. Adia drżącymi rękami pomogła mu założyć kamizelkę.
- Daj mi jakąś broń. Cokolwiek. - polecił Eryk. Dziewczyna wciąż stała z rękami zaciśniętymi na jego ramionach, a po jej oczach ciekły łzy.
- Nie mamy czasu. Daj mi broń. - powtórzył.
         Adia przyniosła mu z pobocznego pokoiku mały sztylet i długi kij zakończony ostrzem.
        Cisza panująca w pomieszczeniu stawała się irytująca, szczególnie kiedy Eryk usłyszał monotonny stukot w głębi lasu.
- To twoje. - podał Adii sztylet. - A teraz ubierz się cieplej i przestań płakać.
         Teraz strach dziewczyny osiągnął apogeum. Adia spojrzała na niego z przerażeniem swoimi wielkimi, niebieskimi oczami i pokręciła głową.
- Nie mogę iść. - szepnęła próbując schować się w pokoiku.
- Wolisz zostać i pozwolić, żeby starucha cię zabiła za to, że dałaś mi uciec? - warknął Eryk trzymając ją za ramię. Adia zająkała się, szlochając cicho.
- Znajdzie nas.
- Nie znajdzie. Już trochę tu jesteś, nie? Na pewno wtajemniczyła cię w niektóre tajniki magii.
Dziewczyna nieznacznie skinęła.
- Świetnie. A ja umiem walczyć i polować. A teraz załóż jakiś płaszcz i chodź ze mną. - odparł Eryk najspokojniej jak potrafił. Jego ton uspokoił też jasnowłosą. Usiadła ciężko przy stole. Ville rozłożył ręce.
- Nie mamy czasu! - nieustannie czuł się jakby wzrok czarownicy wciąż nad nimi czuwał. Eryk ukucnął przed Adią i powiedział dobitnie:
- Jesteś tu z przymusu. Uwięziona, a ja doskonale wiem co to znaczy. Masz teraz jedyną szansę ucieczki. Skorzystaj z niej.
         Adia otarła łzy patrząc w okno, a potem utkwiła wzrok w Eryku, jakby widziała w nim swojego wybawcę. Kiwnęła głową, choć wciąż nie wyglądała na do końca przekonaną.
- Jeśli jesteś pewien, że… sobie poradzisz… - westchnęła. - To spróbuję. - Adia zadrżała, a następnie wstała i w pośpiechu narzuciła kasztanowy płaszcz. Dziewczyna przewiesiła przez biodra pasek ze sztyletem i zabrała mały kuferek, który wyglądał na już od dawna spakowany. W jej głowie panował prawdziwy chaos. Bała się opuszczać polanę, nie chciała przeżywać tego co się z nią działo przed odnalezieniem czarownicy. Z drugiej strony myśl, że nie zostanie sama dodawała jej otuchy i.. nadziei na to, że wróci do domu.
- Wiesz, że Doliny są…
- Wiem. Są niebezpieczne, nieprzewidywalne, nieprzyjazne… - zaczął wyliczać Eryk.
- Mogą podróżujących doprowadzić do szaleństwa. - dokończyła Adia cicho.
- Samo życie niejednych do niego doprowadziło. - uciął Eryk i poprawiając kamizelkę wyszedł zamaszystym krokiem z chaty. Rana mocno go zabolała, ale nie dał tego po sobie poznać. Liczyła się każda sekunda.




VII


              Wydawało mu się, jakby szedł już cały dzień, a nawet dłużej. Nie wiedział ile czasu minęło w rzeczywistości, ale las wciąż był wielki i bez końca. Filip Elter szedł za staruchą przypominając sobie swój beztroski nastrój przed wyjazdem do Dolin. Czuł się wtedy niczym bóg, chwaląc wszystkim, że odwiedzi historyczne miejsce, zobaczy wioskę, w której mieszkały Pradawne istoty.  Był głodny poznawania świata, równocześnie chcąc odkryć własne ja. Po skończeniu szkoły czuł się niepotrzebny, nie potrafił odnaleźć się w żadnym zawodzie, nie mógł znaleźć nic co by go satysfakcjonowało. Poszukiwał jakiejś pasji, czegoś co w głębi duszy naprawdę lubił, ale nic mu się nie udawało. Tracił szybko wiarę we własne siły. Teraz myśląc na przykład o odważnej, niezłomnej postawie Eryka, stwierdził, że gdyby przed wyprawą był tak zawzięty łatwo osiągnąłby sukces.  Gdyby tak jak Eryk uwierzył w siebie, dążył do celu… Cóż w tej chwili to nie miało znaczenia.  Przed Filipem dumnie kroczyła czarownica z nastraszonymi białymi włosami, a w krzakach po bokach czaiły się niebezpieczne stwory, których wyłupiaste ślepia widział kątem oka. To nie jest normalna sytuacja, nie muszę od siebie oczekiwać normalnych reakcji.
             Nie wiedział ile minęło czasu, ani dlaczego nie zauważył, że zaraz drzewa się kończą, ale w pewnej chwili, zupełnie niespodziewanie znalazł się na skraju dżungli. Odwrócił się zaskoczony - za nimi rozciągał się niewyobrażalnie gęsty las, z którego dobiegało mrożące krew w żyłach warczenie, wiele par oczu zbliżyło się do linii drzew, jakby chcąc zaatakować ich jeśli zechcą wrócić. Filip jednak wracać nie zamierzał - czarownica już ruszyła do przodu kierując się ku wielkiej górze kilkanaście metrów przed nimi. Wokół znajdowało się ogromne, jałowe pole. Ziemia była sucha i popękana, w wielu miejscach rozstępowała się na kilka metrów. Filip nie dostrzegł ani jednego źdźbła trawy, nie poczuł także podmuchu wiatru. Trzy słońca w równym rządku świeciły na wyjątkowo jasnym, wręcz oślepiającym niebie. Już po kilku szybkich krokach pot ciekł po twarzy Filipa.
- Mogę o coś zapytać? - odezwał się, doganiając czarownicę, aby iść równo z nią.
- Zależy o co. - mruknęła zmrużywszy oczy.
- Co tu robisz? Dlaczego tu mieszkasz? - zaryzykował mimo wszystko Filip.
           Czarownica Vireyla zaśmiała się, pociągając nosem. Skwar był coraz większy, a powietrze ciężkie, w oddali na niebie pojawiły się pomarańczowe i czerwone smugi. Filipowi zakręciło się w głowie, ale pocieszył się faktem, że Vireyla również nie wyglądała zbyt dobrze.
- Mam tu dom, więc mieszkam. - odparła po chwili i przyspieszyła.
- Ale…
- Tak bardzo cię to interesuje? Pewnie zastanawiasz się czy tak jak ty nieszczęśliwie odłączyłam się od ekspedycji? - wybuchła nagle - Otóż nie, mój drogi. Nie odłączyłam się od żadnej pieprzonej ekspedycji, jestem tu z własnej… woli.
Głos się jej lekko załamał. Filip skorzystał z okazji i dodał:
- Chowasz się tu przed kimś?
- Można tak to ująć. - mruknęła lakonicznie.
- Skąd pochodzisz?
Elter w duchu błagał, aby nadmiar pytań nie rozzłościł czarownicy.
- Vikarian. Uczyłam się w Akademii Magii, jak nie trudno się domyślić. Ale - zaśmiała się - kiedy to było…
          Po niebie przemknął ogromny, czarny ptak, ryczący dziko mocnym, niskim głosem.
- Chowasz się, bo złamałaś jakieś magiczne prawo? Coś takiego? - domyślił się młody mężczyzna ryzykując zadanie następnego pytania. Zbliżali się do góry, która już stąd imponowała swoją wielkością - jej czubek nikł w chmurach. Filip nie zastanawiał się nawet co robi tak wielka góra, na środku pustkowia. To były Doliny Chaosu.
- Nie złamałam prawa. Ja tego tak nie widzę. - oznajmiła z pewnością w głosie czarownica. - Po prostu zajmuję się czarną magią.
         Filip chciał dodać, że tak samo, jak trzech magów, którzy rozpętali tutaj piekło, ale się powstrzymał.
- Tutaj mogę się uczyć ile zechcę i robić co chce. W Vikarianie za bardzo boją się czarnej magii, aby pozwolić mi tam mieszkać. - stwierdziła Vireyla i wzruszyła ramionami - Nie przeszkadza mi to. Doliny to teraz mój dom.
          U stóp góry leżała cała góra kamieni różnych kształtów i kolorów, na bardziej płaskich, w słońcu, wylegiwały się ogromne jaszczurki o kolorowych pręgach. Kiedy Filip i czarownica zbliżyli się, jaszczurki odwróciły na nich swoje wyłupiaste, czerwone oczy i poruszyły lekko w ich stronę. Vireyla uśmiechnęła się pod nosem.
- Patrz. - mruknęła i zarechotała głośno. Filip odsunął się i nawet nie zdążył odwrócić głowy, kiedy czarownica uniosła rękę, a jaszczurki wywróciły się na plecy i przełamały w powietrzu na pół.  Usłyszał chrzęst łamiących się kręgosłupów, a następnie ciche “puf”, kiedy Vireyla poruszyła ręką, a z jaszczurek został tylko nic nie warty pył.
         Przerażony mężczyzna zadrżał na całym ciele i wydukał:
- Może nie chciały nas zaatakować.
- Chciały. - czarownica obejrzała się przez ramię i znalazła szczelinę w górze.
- Chodź szybko i obejrzyj się. To były ich dzieci. - czarownica zniknęła w szczelinie, a Filip wciąż stał do niej przodem, bojąc się spojrzeć za siebie.
         Usłyszał mocny trzask i donośne ‘tup, tup, tup’, wszedł do połowy szczeliny i odwrócił głowę. Na środku pustkowia, gdzie ziemia rozstąpiła się, stał wielki gad o chropowatej, szarej skórze, przypominający wielką jaszczurkę. Wokół szyi potwora znajdowały się grube wyrostki przypominające kształtem kolce, a jego zęby wystawały z buzi i były tak ostre, że po wargach monstrum spływały krople krwi.
           Filip przez chwilę zapomniał jak się oddycha i najszybciej jak mógł przedostał się do wnętrza góry. Głośne kroki potwora odbiły się od niej, ale mężczyzna nie myśląc biegł przed siebie, nic nie słysząc.
- Zatrzymaj się idioto! - starucha wyciągnęła rękę gotowa użyć najgorszych ze swoich czarów, ale przerażonego Filipa to nie powstrzymało.
- Zabierz mnie do bazy! Mam dość zwiedzania tej przeklętej krainy! - wydarł się. Jak przez mgłę widział tylko, że znaleźli się na ogromnej przestrzeni otoczonej z każdej strony ścianami góry.   Ledwo omijał wystające z ziemi głazy i ogromne kępy trawy.
          Jakaś nieludzka siła uniosła go do góry gdy skończył mówić. Poleciał w stronę skalnej ściany z krzykiem i uderzył o jej ścianę plecami, a następnie spadł na ziemię z hukiem. Leżąc z twarzą przyciśniętą do suchej ziemi wydawało mu się, że już nie żyje, jednak czuł swój przyspieszony oddech i szaleńcze bicie serca.
- Weź się w garść Elter! - wykrzyknęła czarownica podchodząc do niego.
- Jeśli nie zmierzysz się ze swoimi słabościami i strachem nigdy nic nie osiągniesz!
           Filip miał ochotę rzucić się na nią i rozszarpać na kawałki, ale nie miał nawet siły otworzyć oczu.
- Wiesz co już osiągnąłem? - zawarczał - Jestem na najlepszej drodze do szaleństwa!
          Vireyla pochyliła się nad nim tak, że czuł zwykły, starczy zapach pomieszany z aromatami i ziołami, których używała do mikstur, a jej włosy opadły tuż przed jego głową.
- Wstań. - powiedziała stanowczo, obojętnie i cicho.
          Filip podparł się rękami i z zaciśniętymi zębami usiadł.
- Nigdy więcej tego nie rób. - mruknął.
- Nigdy więcej nie zachowuj się jak tchórz.
          Czarownica odwróciła się na pięcie i poszła w dalszą drogę, ale on siedział jeszcze kilka minut próbując wszystko sobie poukładać. Właściwie nie było co układać - był tchórzem jakich mało. Nie miał co równać się z Erykiem, choć bardzo chciałby mieć w sobie tyle siły co on. Może każdy ją miał? Odwagę, upór w dążeniu do celu…? Nawet jeśli, to w Dolinach nie wszyscy są w stanie to okazać. Filip zaśmiał się w duchu, ba, w samym życiu też.

         Upał nie doskwierał im tak jak na otwartej przestrzeni. Wewnątrz góry, dostęp do światła dawała tylko niewielka, okrągła szczelina na czubku góry i po jej bokach. W ścianie góry Filip z przerażeniem nie dostrzegał żadnego przejścia, szczeliny, choćby malutkiej dziurki.
- Jak wyjdziemy?
- Nie wychodzimy.
- Jak to?
- Powiedziałam ci, że najpierw pokażę ci Jamę.
          Filip wściekł się. Nie potrafił powstrzymać tego, co chciał powiedzieć już dawno.
- Wiesz gdzie mam twoją jamę? Chcę dostać się do bazy, do normalnych ludzi, nie mam zamiaru dłużej bawić się w te twoje głupie gierki, mam dość tego miejsca! - jego ręka powędrowała do spodni, skąd jednym ruchem wyciągnął sztylet Eryka. Nie wiedział dlaczego go wyjął, nie wiedział czy zamierza go użyć. Instynkt sam nim pokierował i to właśnie przeraziło mężczyznę najbardziej.    Czy tak właśnie dzieje się z mordercami? Nimi też kieruje ten dziki instynkt, wściekłość na świat i na ludzi?
- Sam odnajdę bazę, nie potrzebuję twojej pomocy. - warknął, ściskając sztylet. Czarownica nie wydawała się zaskoczona.
- Posłuchaj chłopcze. - zarechotała - Nie dostaniesz pomocy tam gdzie trafisz, bo o to w tym wszystkim chodzi. Może nauczysz się radzić sobie sam, albo naprawdę zasłużysz na nazwę ofiary.
           Filip już miał do niej podejść, ze sztyletem, ale w ostatniej chwili odwrócił się, aby jak najszybciej opuścić to przeklęte miejsce. Ale wiedział, że mu się nie uda. Czarownica wyciągnęła tylko rękę i niewidzialna siła znów uniosła go w górę. Znalazł się w tym samym miejscu, z którego odszedł i dopiero teraz dostrzegł owalnych kształtów szczelinę u podnóża góry, otoczoną dużymi głazami i kępami trawy. W przeciwieństwie do innych szczelin, otworów, dziur - z tej, zamiast nieprzeniknionej ciemności, emanowała oślepiająca jasność.
          Filip nie zdążył przeanalizować sytuacji, kiedy już leciał w dół tego oślepiającego blasku. Jego umysł był pusty. Dopiero po kilku minutach lotu uzmysłowił sobie, że myśli o przeszłości i życiu, od jakiego uciekał, aby przeżywać przygody i odkrywać nieznane. Myśli o życiu, w którym, jak to dopiero zrozumiał, był nikim, tylko jego małą, nic nie wartą ofiarą.
           Z oddali dobiegł go skrzekliwy śmiech czarownicy.






VIII



Z “Tygodnika Pasjonatów”

[…] dostaliśmy kolejne informacje dotyczące zaginięcia poprzedniej ekspedycji w Dolinach Chaosu. Ekspedycję zaskoczyła burza na skraju Puszczy Zachodniej. Ponad połowa z uczestników nie została odnaleziona, pozostali natomiast dostali się do bazy, dzięki szybkiej reakcji dowódcy.
Wczoraj wieczorem Wartownicy obserwujący tereny wokół Puszczy oraz Wioski Pradawnych znaleźli dwójkę wykończonych i zdezorientowanych ludzi. Jeden z nich - Eryk Ville był uczestnikiem feralnej ekspedycji i równocześnie, jak się szybko okazało, zbiegiem z nevallskiego więzienia. Odpowiednie służby od razu zajęły się odnalezionym, jednak jego stan psychiczny prawdopodobnie nie pozwoli na ponowne umieszczenie go w więzieniu. Mężczyzna zachowuje się bardzo agresywnie, podobno wydaje mu się, że wciąż przebywa w Dolinach i pragnie dowieść swojej męskości i odwagi.
Drugą odnalezioną w Dolinach jest młoda kobieta o imieniu Adia, nazwisko nieznane, gdyż poszkodowana nie była w stanie udzielić odpowiedzi na zadawane jej pytania. Mimo tego jej stan jest lepszy niż Eryka Ville. Dziewczyna dobrze wiedziała, gdzie się znajduje oraz co ją spotkało. Zapytany medyk, który się nią zajął powiedział: “Adia nie pamięta wielu ważnych szczegółów z własnego życia, ale wszystko od momentu przybycia do tajemniczej chatki w środku dżungli dwóch mężczyzn, opisała z zaskakującą dokładnością. Wygląda na to, że prawdziwa niewinność tej dziewczyny ochroniła ją przed wrogim działaniem Czarnej Magii”.
Medyk dodał jeszcze, że podczas podróży przed Doliny, a szczególnie gdy człowiek natrafi na burzę, nie jest w stanie długo racjonalnie myśleć. Wszystkie najgorsze czyny i grzechy przeszłości ścigają go i nieustannie dają o sobie znać. To prędzej czy później doprowadzi do prawdziwej paranoi. A podróż do Dolin Chaosu okazuje się podróżą w głąb swoich najskrytszych lęków i nadziei. I wszyscy uczestnicy wypraw świetnie o tym wiedzieli, jednak ten psychologiczny aspekt nieszczególnie jest poruszany – a powinien.
Póki co odnaleziona Adia znajduje się w szpitalu w Nevallu, gdzie jest poddawana szczegółowym badaniom.
Nie wiemy natomiast nic o wciąż zaginionym mężczyźnie - Filipie Elterze, o którym wspomniała młoda kobieta. Wartownicy, ani nawet doświadczeni czarodzieje nie wyrażają chęci odszukania zaginionego. Jak sami argumentują - całe tuziny w Dolinach już zginęły, o wiele ważniejszych i o wiele dostojniejszych osobowości. […]








IX


Mógł na przykład trafić do równoległego świata, ale całkowicie pozbawionego pierwiastka magicznego, albo pozbawionego mowy, albo zamieszkanego przez odmienne istoty. Oczywiście mógł też umrzeć, lecz nawet nie zdążył o tym pomyśleć, kiedy już wiedział, że nie umrze, że będzie tak spadał w nieskończoność, w oślepiającym świetle. Pierwsze emocje były tak silne, że odebrały Filipowi możliwość ocenienia sytuacji. Nie stracił przytomności i cały czas, przytomnie aż do bólu, odczuwał, że spada.
W światło.
I trwało to już tak długo, że nie był w stanie podać choćby przybliżonego czasu. Wiedział tylko, że czuje już głód, pęcherz ma pełny, a usta suche od braku wody. I czuł szczecinę na swojej twarzy. Po czasie zrozumiał, że może umrzeć w tym tunelu, po prostu ze starości. Ale jakoś nie potrafił sobie tego wyobrazić. A to dlatego, że z każdym metrem, choć jego ciało się zaniedbywało, to wnętrze miał pełniejsze energii. To rozpierające uczucie wkrótce uświadomiło mu potrzebę działania. Postanowił się przesunąć i udało mu się to zrobić, pomimo ciągłego spadania. Podmuchy z dołu się nasiliły, bo i ten świetlny tunel nie był tak całkiem pusty. Wciąż docierały do Filipa zapachy, ciężkie, lekkie, słodkie, ostre. I zapachy kwiatów, albo czegoś równie intensywnego.
A to pachniał wiatr, po prostu.


Filip zdążył już przemyśleć sprawę niepoznawalności świata. Bo przecież kto powiedział, że wpadnięcie w najdziwniejszą jamę musi oznaczać śmierć? Że w ogóle śmierć ma oznaczać cokolwiek? Nie miał wyrobionego światopoglądu na te sprawy, mimo że trochę już żył. Dopiero teraz, w świetle..., dostrzegł poziom swojej niewiedzy.
I paradoksalnie nie znaczyła ona nic – była tylko częścią tego, czego wciąż kurczowo i w rozdygotaniu trzymał się umysł.
Filip miał dość czasu, aby poodrywać te ostatnie niteczki łączące go ze starym, niepełnym w wiedzę i doświadczenia światem. Ale bał się, że to oderwanie całkowicie go przenicuje, że stanie się nikim, że zniknie i nie będzie już w tej sytuacji, jako Filip Elter, z Nevallu. Nawet nazwa odległego kraju nic dla niego nie znaczyła. Przyzwyczaił się do takiego stanu w umyśle, nawet trochę go polubił, dopóki oczywiście trzymał się w ryzach świadomości tego, że w ogóle umysł ma. To on łączył jego, jako osobę, ze świadomością porywającą bez pytania w otchłanie...
Tunel światła jednak się skończył, więc Filip nie musiał pozbywać się swojego ja, ani zapominać o tym, że istnieje. Dalej był w pewien sposób sobą, choć zmienionym. Pierwsze co poczuł to oczywiście dziwną, podejrzaną lekkość. Ciało Filipa było niebezpiecznie blade, nawet przezroczyste i dusiło się w ubraniach. Pościągał więc łachmany z siebie i dopiero całkowicie nagi mógł odetchnąć i rozejrzeć wokół. Znajdował się w jamie, to było pewne. Był we wnętrzu góry. Była to jama rozległa, wysoka, zapełniona stalagmitami i głazami, spomiędzy których wyciekały stróżki wody. Filip rzucił się do strumienia i zaczął łapczywie pić. Zimna, orzeźwiająca fala zalała jego wnętrze do tego stopnia, że aż poczuł jakby sam nią był. Musiał usiąść na równie zimnej ziemi, oprzeć głowę o skałę i zamknąć oczy. Jego ciało przez chwilę wyglądało jak część góry.
Filip zasnął, a w tym czasie jama zaczęła się rozrastać. Powiększała swoje korytarze, rozciągała skalne twory, otwierała pozatykane wcześniej przejścia. Wszystko odbywało się w ciszy, nawet jeden kamyczek nie potoczył się po ziemi, nie odbił od głazów. W doskonałej, mechanicznej precyzji jaskinia rozrosła się i zapełniła nowymi tworami.
Kiedy Filip się obudził, wiedział, że nie musi obawiać się rozpłynięcia i utraty ja. Jakoś kojarzyło mu się to ze śmiercią. Ale też z obłędem, z szaleństwem oderwania od tego co jest, od siebie samego, z zagubieniem i samotnością. Teraz przepełniała go słodka nostalgia i przebłyski wydarzeń sprzed – paru dni? Tygodni? Potrzeba przygody zamarła w tym obezwładniającym uczuciu i wymieniła się miejscami z potrzebą spokoju. Mógł rozkoszować się tym stanem, bo ani ciało go nie męczyło o dziwne swoje potrzeby, ani umysł nie zaprzątał się niepotrzebnymi myślami, bo wszystko co znał było tutaj niewystarczające. Pozostało tylko odczucie i on, niezatracony, wciąż ten sam w środku, wciąż on, który tego doświadcza!
I pojawiła się w nim nagle potrzeba podzielenia się tym z... no właśnie, z kim? I dlaczego?
Rozkosz przemieniła się w paranoiczną potrzebę kontaktu. Filip zaczął przechadzać się po jaskini i odkrył, że się powiększyła, jakby umożliwiając mu eksploracje. Oczywiście poczuł lekki lęk, ale był zupełnie inny od tego w lesie w Dolinach Chaosu. Tamten świat wydawał mu się abstrakcją, nic nieznaczącą kartą w jakiejś znacznie poważniejszej grze. Gdzie setki światów żyje równolegle, albo nawet nie ma ich wcale, bo są tylko...
Ale czy iluzją nie był także świat, z którego tu przybył? Tam na każdym kroku czuł obecność innych. Począwszy od normalnego przecież Nevallu, gdzie wszystko było mu znane, poprzez Doliny przesiąknięte nieprzewidywalnością i dziwacznymi tworami natury. Tutaj nie czuł żadnej obecności, był tylko on, a i tak zaczynał czuć się obserwowany. Chyba, że to wiedźma stała nad jamą i gapiła się w przepaść zastanawiając się czy do niego nie dołączyć. Albo te skały tylko pozornie były martwe. Co to w ogóle ma znaczyć: żywe czy martwe? Spływa po nich woda, rozstępują się, powiększają, zmniejszają, tworzą korytarze i labirynty. Lepszym pytaniem byłoby: czy posiadają świadomość? Bo to byłoby dowodem na to, że mogą obserwować Filipa, wyczekując jego potknięcia. Lecz nie mógł oprzeć się wrażeniu, że nie ma tu zagrożenia takiego jak na górze, wśród nieznanych i niebezpiecznych stworzeń. Tutaj, mimo niewiedzy, czuł się silniejszy i bardziej pewny siebie. Jakby wraz z upadkiem w światło pozbył się części swojej osobowości – części niepotrzebnej i przeszkadzającej w normalnym poznaniu.
Jaskinia na dalszych odcinkach mieniła się kolorami i to tak onieśmieliło Filipa, że musiał znów przysiąść i odetchnąć. Wilgotne skały ukazywały różnobarwne pręgi i okręgi, wybrzuszały się, zanikały, jaśniały i ciemniały. Ten oszałamiający spektakl trwał dłuższą chwilę, a potem ta sama skalna ściana bezszelestnie się rozchyliła, w tak doskonały sposób, jak rozchyla się łono kobiece. To dopiero wyglądało jak najprawdziwsza Jama. Dlaczego musiał tam wejść – nie wiedział, ale był pewien, że pozostanie tutaj jest bezcelowe, a wyjście na zewnątrz niemożliwe. Pozostało tylko jedno – schodzić głębiej i głębiej. W głąb czasu i przestrzeni.
Pamiętał, że niedaleko góry, do której przyszedł z wiedźmą, odkryto wioskę Pradawnych. Jaskinie mogły być dla nich miejscem schronu, albo pełnić funkcje spiżarni. Ale, zreflektował się zaraz, jakże mieliby stąd wychodzić i wchodzić? Oczywiście nie wziął pod uwagę, że tak zwani Pradawni, wcale nie musieli wyglądać jak on czy nawet czarownica. I że tak naprawdę nie wiadomo kim są, a wioska może pochodziła z młodszych czasów. Ktoś na przykład mieszkał tam w spokoju, blisko natury, jeszcze zanim szaleni magowie rozpętali czarno-magiczne piekło w Dolinach. I przez nich niewinni ludzie zostali zakopani pod ziemią. Tak samo jak dla mieszkańców odległych krajów, tak i dla Filipa sam fakt burzy magicznej, czegoś znacznie gorszego niż zwykłych wyładowań atmosferycznych, był niewiarygodny. Także stąd brało się pragnienie wielu ludzi, aby postawić swoją stopę w Dolinach. 
Przekonać się, że może istnieć inny świat, świat niemożliwy do poznania w pełni, bo ciągle poddawany przemianom, jakby przyspieszonemu rytmowi, którym kierują siły pozarozumowe, albo raczej nic nim nie kieruje. Doliny pozostawione zostały same sobie i w naturalny sposób transformowały się i żyły, bo przecież pulsującego życia było tam więcej niż gdziekolwiek – wszystko żyło i wszystko chciało się zmieniać. A nawet – musiało.



X


Filip Elter nie miał pojęcia, gdzie zaprowadzi go mieniąca się kolorami jama, ale wślizgnął się w nią i nagle jakby na zjeżdżalni, na gładkiej i ciepłej powierzchni zsunął się w dół. Jego ciało, lekko zaczerwienione od tarcia, rozgrzało się i było pełne nowej energii. Wylądował na rozgrzanym piasku. Z oddali dobiegł go odgłos rytmicznego dudnienia, bardzo cichego i niknącego pomiędzy ścianami. A te tworzyły znów labirynty i korytarze, ale powierzchnia była znacznie rozleglejsza. Piasek na ziemi rozciągał się w nieskończoność tworząc taką podziemną pustynię. Filip zauważył na nim wgłębienia, którymi postanowił pójść, równocześnie okazało się, że szedł w kierunku dźwięku, który stapiał się z biciem jego serca. Tak, że po dłuższym czasie włóczęgi nie umiał odróżnić tych dźwięków.
Wreszcie wszechogarniające ciepło uświadomiło mu, że znajduje się wewnątrz wulkanu, że pod jego stopami być może buzowała gorąca lawa, albo okalała te korytarze. Mogła zechcieć wystrzelić w niebo, razem z nim – znów do świata, ale w innej formie, bez formy.
Filip znalazł się nad wodą. Była gorąca i w odcieniach złota i pomarańczy, mieniła się w zasadzie kolorami ognia. I kiedy wrzucił tam kamyk – okazała się gęsta i elastyczna. Czasem wydobywała z siebie bąbelki, które brzmiały jak bębenek. Fale tańczyły jakby w rytmie jakiejś muzyki podziemnej, niesłyszalnej ludzkiemu uchu. Filip usiadł na brzegu i znów nic nie wiedział i pozostawał w swoim stanie oszołomienia przeplatanego z rozkoszą takiej fizyczno-psychicznej lekkości.
I w końcu zasnął. Wtedy zaś z korytarzy wyjrzały chude postacie, również nagie, o ciemnej skórze i z długimi włosami, w większości siwymi. Kobiece warkocze opadały na łono i piersi, zasłaniając je i dodając im wdzięku. Mężczyźni swoje włosy podwiązywali do góry, lub pozwalali im spływać na plecy swobodnie. Zbliżyli się do zbiornika i zaczęli zanurzać się w nim z nieskrywaną przyjemnością. W swoim melodyjnym języku wyśpiewywali słowa, które dopełniały dźwięki z bąbelków. Gdzieś z oddali zabrzmiał inny instrument, o wysokiej tonacji, dotykający melodią historii tak nieprawdopodobnych i wielopoziomowych, że nawet sny nie byłyby w stanie jej zobrazować.
W tej powolnej muzyce tworzyły się na powierzchni ognistej wody kształty i znaki, a kąpiący zabierali je i wychodzili na powierzchnię. Wtedy dopiero jeden z nich podszedł do śpiącego Filipa i dotknął go w ramię, parząc tym młodego mężczyznę.
- Kim jesteś?! - krzyknął Filip odsuwając się gwałtownie i natychmiast trzeźwiejąc, choć to nie było łatwe, bo we śnie słyszał tak niezwykłą muzykę, tak piękną i porywającą – tam na górę, do świata... do ludzi?
- Jestem. - odpowiedział nagi, ciemnoskóry mężczyzna i wzruszył ramionami.
- Co tu robisz?
- Jestem.
- Co to za miejsce? - Filip skrzywił się, bojąc się równie nieprecyzyjnej odpowiedzi.
- Siedziba Jamy. 
- To nie jest jama? Gdzie jestem, czy to wciąż Doliny Chaosu?
- Co? - mężczyzna wciąż odpowiadał tym samym, melancholijnym tonem.
- Czy ta góra – Filip wskazał ku górze palcem – ten wulkan, to pod nim jesteśmy i na górze są Doliny, które...
- W tej jaskini rodzi się wszechświat. - przerwał mu mężczyzna i zmusił go do wstania. Filip niechętnie to zrobił i mimowolnie zaczął iść za mężczyzną. Wokół nie było nikogo, choć wydawało mu się, że wcześniej woda zapełniona była dziwnymi postaciami.
- Jak to rodzi się, z czego?
- Ze śmierci. - odpowiedział mężczyzna i spojrzał na Filipa. Dopiero teraz Elter uświadomił sobie, że nie porozumiewają się głosem, słowami znanymi, językiem – tylko w jakiś sposób mentalnie, nawet nie myślami, ale obrazami, czuciem?
- Ze śmierci czyjej? Czy ja umarłem?
- W każdym jest śmierć. To co pamiętasz z góry to też jest śmierć. Wszystko, co się zmienia, zmienia się dlatego, że umiera. Umiera i wtedy przepoczwarza się na coś innego. Ten proces jest czasem wolny czasem szybki. Z reguły niezauważalny. Wszelkie zmiany to śmierć i narodziny. Każda emocja to zarazem pogrzeb i narodziny.
          Po tym dłuższym wywodzie mężczyzna umilkł całkowicie i poprowadził Filipa przez labirynty i ciasne przejścia.
- Nie chce kąpać się w tym ogniu... - szepnął tylko Filip przestraszony i także zamilkł.
          Kiedy z ciszy wyłaniają się myśli, wydają się tak głośne, jakby cały wszechświat miał człowieka słuchać i mu odpowiadać, prowadzić ożywioną konwersację. Dlatego Filip tak bardzo przestraszył się, kiedy zaczął myśleć o tym, że być może jest martwy, bo wtedy zauważył te słowa w sobie i sam był ich potwierdzeniem.
- Czy każdy po śmierci tutaj trafia? - zapytał.
- Ale to wszystko już przecież istnieje. - stwierdził Filip. Stanęli na rozległej półce skalnej, poniżej była przepaść – czarna i okrutna, jak smoła mogła wciągnąć go w siebie i nigdy nie wypuścić. Uwięziony w tej otchłani zostałby na wieki tylko ze sobą.
-  Jakie wszystko?
- No...
- Mężczyzna wzruszył ramionami i wyciągnął zza skał wielką gałąź palmy. Zaczął wachlować nią w stronę Filipa, którego od razu ogarnęło zimno i miał trudności z utrzymaniem równowagi.
- Co robisz?
- Trafiłeś tu jako ofiara, znaczy złożony w ofierze. Ktoś to zrobił bez wiedzy o tym, komu cię w ofierze składa. Albo ten ktoś nie wiedział...
- To ta wiedźma przeklęta! - krzyknął Filip i tym nagłym wybuchem emocji prawie zepchnął siebie w przepaść. - Nie wiem dlaczego kazała mi ze sobą iść. Kim ona jest? Czego chciała? Co dostała w zamian za to, że tu jestem?
- A to już od ciebie zależy. Właśnie nad tym pracujemy.
- Znów cisza. Filip próbował wyjść z pola zimnego powietrza, ale mężczyzna chodził za nim i wachlował uparcie.
- Mieszkałeś w wiosce Pradawnych?
- Mieszkałem w wielu miejscach, na które mam inne nazwy.
- Tak wygląda stwarzanie wszechświata? - Filip popłakał się, pytając w opętaniu dlaczego tu jest i czy nie ma drogi wyjścia. Znów ktoś nim pomiatał i to w tak absurdalny, wręcz komiczny sposób. I wtedy zauważył, że wiatr wytworzony przez mężczyznę palmą, zdarł z niego powłokę ciała i był teraz – kim? Myślą, czuciem? Lękiem przed samym sobą. Nie mógł już się dotknąć, ani na siebie spojrzeć.
- Co się stało? - zapytał i to pytanie zawibrowało w powietrzu, aż odbiło inną wibrację:
- Stałeś się częścią góry.
- Nie. Raczej nikt. Już ci mówiłem co to za miejsce. Tu trwa ciężka praca, niewiele istot się nadaje do tworzenia wszechświata.

           A ta nagle rozrosła się, strzelając szczytem w niebo i wyciągając okalające ją skały na pobliskie pustkowie. Kamienie nabrały intensywnego koloru, niektóre nawet pulsowały, jakby łapczywie nabierały powietrza. Dziwne rośliny wykwitły tuż przy kraterze, a wokół jamy wyrosły melancholijne, białe kwiatki o mdłym, odurzającym zapachu, który wiatr rozwiewał na całe Doliny. I odtąd pielgrzymki i ekspedycje często przychodziły w te rejony, napawały się słodkim zapachem i w pół świadomym stanie zasypiały na nagrzanej skale. Często w takich okolicznościach zastawały je wielkie jaszczury, które nasyciwszy brzuchy zajmowały miejsca ludzi na skałach. Innym razem zaś, odurzeni członkowie wyprawy, znikali w górze i w swoich fraktalistych wizjach stawali jej częścią, tworząc wspólnotę nieustającej kreacji.
       Doliny Chaosu w zgodnym rytmie dalej pulsowały życiem zmiennym i nieobliczalnym, a wśród wielu istot mieszkających tam, królowała wibracja wiecznego łaknienia. By więcej, bardziej i głębiej wychylać się poza ramy nawet samej wyobraźni.





_______________________________________________
Opowiadanie będące nieco eksperymentem na starym. Da się połączyć światy fantastyki z jeszcze bardziej uniwersalną wizją rzeczywistości? Świat przedstawiony w opowiadaniu jest tylko kawałkiem większego uniwersum, które kiedyś stworzyłam. Początek pisałam na pewien konkurs jakieś 7-8 lat temu, ale jak to tradycyjnie u mnie bywa - nie wysłałam, albo wysłałam, ale przepadło ono w otchłani innych twórczości. Jestem ciekawa opinii na temat pisania "na starym :)
___________________________________________________________