sobota, 14 maja 2016

Diunafest w Toruniu i Dzień Stonera

Piątek 13stego interesował mnie kiedyś głównie z powodu filmu o tym samym tytule, ponieważ naoglądałam się w pewnym okresie swojego życia takich horrorów (z wielkim uwielbieniem). Wolałam Freddiego od Jasona, chociaż jego ociężała otępiałość jest bardziej przerażająca. Nigdy nie zapomnę sceny z pierwszej części filmów, kiedy mały Jason wyskakuje z jeziora, bo się jej przestraszyłam.

Ale potem zapomniałam o tych powiązaniach i wczorajszy dzień nadał idei piątku 13stego nowy wymiar. Doświadczanie tego dnia rozciągnęło się poza czas i przestrzeń, a takie wędrówki lubię najbardziej.
 Pogoda miała wpływ na to, że dzień wydawał się trochę ociężały, jakby grawitacja działała mocniej, albo jakbym sobie o niej za bardzo przypominała. Ale była w tym lekkość umysłu. Paradoks? Nie sądzę, po prostu transgresja. No i teraz najważniejsza punkt programu - był to po prostu dzień stonerowy do szpiku.
Miałam przyjemność uczestniczyć w koncercie trzech wyjątkowych zespołów w Toruńskim klubie Dwa Światy, które to (koncerty) nasyciły mnie przyjemnym kołysaniem w głowie, które mam do teraz. Przyjemność z obcowania z dźwiękiem i ludźmi, którzy go tworzą to piękna możliwość poszerzania horyzontów i zderzania ich z innymi. Rozmowy i energia przepływająca wczoraj pod moim kapeluszem wskazują na jedno: świetni ludzie słuchają świetnej muzyki, która (stoner i pogranicza) jest świetnie rozwinięta w Polsce, a Toruń to miasto idealnie współgrające z tym klimatem.

Powiem wreszcie coś o samych koncertach. Diunę znam bardzo dobrze, co pozwoliło mi odebrać wczorajszy koncert z bagażem doświadczenia. No i okazało się, że występ był wyjątkowy nie tylko dlatego, że muzycy ubrali się stosownie, ale też zagrali naprawdę dobrze utwory znane i mniej znane, które łączyły się w przestrzenną całość, dając zastrzyk :) pustynnej energii, kiedy wschodzi słońce, ale wciąż się czuje poprzednią noc. Ucieszył mnie zagrany na koniec cover toruńskiego zespołu Wieczny Powrót, bo przypomina, że dobrą mamy tu muzykę i naprawdę ciekawych ludzi, którzy ją tworzą. Każdy jest niepowtarzalny na swój sposób i to co wyraża wpada w wiry porozumienia z innymi ludźmi. Taka muzyka dosięga kosmosu stojąc twardo na ziemi. Czego tu więcej chcieć?

To się tyczy oczywiście też kolejnych zespołów. Kapitana Bongo znałam z Red Smoke Festival, gdzie zagrali jeden z najfajniejszych koncertów festiwalu. Poza tym mój Mężczyzna zakupił nową płytę, która i mnie i jego powaliła na kolana. Jest mega dobra i co tu dużo mówić. Wokale płyną, słowa rysują się pięknie w umyśle słuchającego - odniosłam przyjemne głaskanie podczas utworu w języku angielskim. Ponieważ mam ostatnio zakręcenie na punkcie języków (jako takich), ich brzmienia, fonetyki i w ogóle tego, że istnieją (jako formy); to szczególną uwagę zwróciłam jak pięknie angielskie słowa rozbrzmiewały w kosmicznym uniesieniu. Space. Dzięki chłopaki za ten występ, bo miałam na nim takie momenty, w których sięgałam myślami interesujących głębin własnej osoby, nie zatracając się w tym i nie zapętlając, a mając świadomość otoczenia. To jest właśnie skutek ... poszerzania mózgu. Wiecie Czytelnicy, jak dużo można w sobie pomieścić i wciąż czuć się lekko?

Może to dobry czas na wspomnienie ostatniego zespołu, którego nie znałam, no bo dlaczegóż człowiek miałby znać wszystko. Nie sprawdzałam nic przed koncertem, ponieważ nie chciałam i tyle. Dlatego ostatni zespół był odsłoną ciężaru, który wierci wierci wierci i wierci, ale rozciąga się z tym na wieczność i dlatego nie czyni zdruzgotania, a pragnienie słuchania jeszcze, więcej, dłużej. Bo wciąż w głowie jest przestrzeń i nigdy się nie kończy, bo sami ją tworzymy. Ach. Gnana takim wewnętrznym entuzjazmem, który doprowadził mnie do umysłowego rozdygotania (w sensie pobudzenia), zakupiłam album MOAFT. Musiałam się upewnić, że jest na nim utwór zagrany jako ostatni - 'lipushka', ponieważ.. tak. To było To.
Nie czuję potrzeby rozpisywania się nad tym, jak wspaniale jest doświadczać muzyki. O każdym z koncertów można by mówić długo. Można też mówić o tym, że po prostu warto wychodzić w kierunku muzyki. A taka muzyka jest naprawdę warta poznania, ponieważ jej zasięg rozciąga się na pustynie. Czego chcieć więcej? No ja się kładę!

A tak naprawdę nie - mam pełno energii, więc dziękuję ludziom, którzy tam też byli i dzielili się swoimi cudownymi pomysłami, pasjami, entuzjazmem do kreacji. To te interakcje stanowią ostateczny bodziec przyjemnego pobudzenia jaki odczuwam od rana. Co do samej muzyki, dobrze, że jest. Tak jak i cisza i śpiew ptaków, który mnie usypiał.


Pokazało się słońce, to dobry znak na to, że kolejny dzień przygód można zacząć :)

niedziela, 8 maja 2016

Bajka o Melodii

 
***
Światłowód Dźwięku
rytmem wypełnia mój oddech.

I każdy krok
w takt wszechświata stawiam.

***


              Za górami, za lasami, za kilkoma pętelkami, a może i nie... rozciągało się wielkie, błyszczące jezioro. Na nim rybak, u stóp pagórków, kołysał się w małej łódce. Nie wiadomo czy to mgła zbierała się nad doliną, czy dym z pobliskich hebanowych chat. Jak ta, w której późnym wieczorem, na dźwięku, żwawo tworzyła się Melodia.
             Miała na sobie ciemnozielone szaty i z białych kwiatów wianek. W cieniu przybierał nieokreślony kolor i jego kształt stawał się bardziej widoczny – a raczej zmienność i nieokreśloność tego kształtu. Więc nie wiadomo, co za nakrycie głowy nosiła. Jedni powiadali, że to poświata; inni, że to kwestia nastroju, emocji? A ostatni – i ci wiedzieli, że to Melodia Doświadczenia – nie przypisywali jej nic. I to też jest bardzo bez znaczenia dla ciągłości tego człowieczego stanu skupienia.
             Ta Melodia po prostu rozszerzała przestrzeń i czyniła to brzmieniem i brzemieniem bezkresu słów. Budują one skrupulatnie spirale, z czułością odznaczając granice przebytych dróg. A droga była dla niej celem – ale nie wiadomo przez jak długo. Czas, choć ważny dla toru płynięcia Melodii, nie był tak potrzebny, jak bycie słuchanym przez Masyw. Góry były bowiem wielkie i płodne, porośnięte pokornymi drzewami. Lecz kiedy Melodia zbliżała się ku ich koronom jak zbawienne promienie słońca, wyciągały się w stronę nieba. Ptasie trele, ułożone w beztroską pieśń życia, dołączały do dźwięków kreacji. By o poranku, może, kiedy wszystko staje się bardziej intensywne – dołączyć do oddechu Planety.
           Gdy Melodia Doświadczenia powracała tak po cieniach nocy, a robiła to w ciszy i z gracją – była niczym pierwszy oddech narodzonego dziecka. Jaśniejąc nad dolinami każdorazowo zapraszała na swój jedwabisty pokład utkany z subtelnych dźwięków. I pytali ludzie – kto ją taką stworzył, wygrał, wyśpiewał? Skąd te struny wszechświata i kto nimi porusza? By odpowiedzieć na to pytanie, trzeba było wybrać się za górę, przejść przez las i wzrokiem ogarnąć spokojną taflę jeziora, nawet jeśli tylko w wyobraźni. 
         To Melodia mknie po powierzchni i lekkim wiaterkiem wznosi twe włosy do góry!
         Nieskończoną daje ziemię, urodzajną, będąc promem wymiarów stworzonym z innej niż znana nam materia.
        Jeśli ją dojrzysz, usłyszysz – czyste dźwięki przecinające delikatnie krajobraz – pójdź za nimi, łącząc zmysły w jeden i zdaj dzięki niemu relację z podróży. Bo może to ekspresja jest twórcą i tworzywem Melodii. A każda z form to ekspansja, ciągłość w nowości przejawów doświadczania. Szumią one jak jasny górski potok... a może to wszystko jego opowieść, snuta cienką nicią na niebie pełnym gwiazd. A tam...

          świat jawi się jako realny. Jest to tak miłe, że odwrotność staje się absurdem. Śpiewają ptaki, tak po prostu i same pewnie nie wiedzą dlaczego podejmują się tej ekspresji. Niczym potoki spływające warkoczami splecionymi z gałęzi drzew, których celem jest istność i modelowanie wszechświata w przedsionkach doświadczenia.
          Ich obejmująca wszystkość perspektywa, nazywająca relacje pomiędzy szczegółami, okazuje się modelowaniem tego, co dąży istotą bytu – do zapętlania.
       Jezioro wszak głębokie i skrywające w sobie wiele wodnych żyjątek. Przestrzenie poezji i dźwięku splatają się więc naprzemiennie, ale praktycznie poza powierzchnią wyrażalności. Można tańczyć na ich przezroczystych lustrach lub podziwiać z zachwytem w sercu. Nic nie stanowi problemu dla przekucia treści w nieskończone formy możliwości doświadczania. A te z kolei w dźwięk mikrokrystalicznych fal miłości, by móc żyć długo i szczęśliwie, jak na końcu każdej szanującej się opowieści o Pięknych Miejscach.





Koniec