środa, 30 grudnia 2015

Książka o słowach i pustyni


 ~~*~~

  Od około dwóch lat (choć czasu nie liczyłam dokładnie) pisałam pewną dosyć dziwną rzecz. Jak to w przypadku twórczości literackiej, ciężko czasem wytłumaczyć powód pisania, jak i to dlaczego brniemy w pewien pomysł, choć plącze się on w głowie, jest niezrozumiały i w zasadzie - być może nikt tego nigdy nie przeczyta, albo nie zrozumie (ale to w porządku). To jednak nie ma znaczenia i piszemy zawzięcie i czujemy przypływy weny i wewnętrznie dobrze wiemy, co chcemy przekazać.

        Wiedziałam - bo cała historia jest trochę uzewnętrznieniem pewnych własnych podróży, chociaż to oczywiście niezależna ode mnie opowieść. Próbuję się w niej nad tym zastanowić - nad relacją autor - czytelnik, ale tak naprawdę to moja pierwsza prawdziwie poważna powieść, która stoi na pograniczach gatunków i jest bardzo zakorzeniona w doświadczeniach duchowych - bo i o nich próbuje mówić, chociaż w odmienny sposób. Przede wszystkim zaś ta powieść jest transgresją. Po prostu transgresją, którą można wcisnąć w każdą interpretacje, czy z perspektywy literackiej, formalnej, poetyckiej czy ogólnej czy jakiejkolwiek się komuś zamarzy. I równocześnie jest transgresją, która nie każe interpretować, ma być sama w sobie znakiem - słowem - figurą. Tylko tyle i aż tyle.

     Ta powieść zawiera w sobie kilka różnych historii, które łączą się w pewnych punktach i osobach. Do końca nie wiadomo kto jest realny, a kto nie i też nie o to chodzi. Chciałam poprzez stopniowe rozmazywanie wszelkich granic, pokazać, że istota tkwi w słowach i zarazem w słowie brak jakiejkolwiek istoty - ta ukryta jest poza słowami (czyż nie?). Dlatego powód pisania, jaki w pewnym końcowym rozdziale wyjaśniam, brzmi: piszę, aby słowa zawsze były poza pustynią, przed pustynią, obok niej i wokół niej. Prawda jest też taka (ciekawostka), że ów powód nie był mi znany dosłownie. Przyśnił mi się kilka dni temu i rankiem czułam, że zbliża się zakończenie Historii. Tak, czerpałam sporą inspirację ze swoich snów i doświadczeń. Nie wypieram się tego, bo ta powieść taka miała być. Taka ma być - ma oddziaływać.

   I patrząc na nią z bardziej rozległej perspektywy wiem, że jest pewnym punktem na mojej literackiej drodze - w porównaniu z poprzednimi opowieściami i zapewne w porównaniu z przyszłymi - choć nie mam pojęcia w jaką stronę pójdę w przyszłości. To jest piękne i genialne w pisaniu. Iść za Głosem.

    Powracając jednak na chwilę do samej Historii, której tytuł nie został jeszcze ustalony, zawiera ona wiele oddzielnych fragmentów, chociaż tworzy zwartą całość, to te fragmenty mogą być czytane oddzielnie. Tak też były pisane - np. Epilog pod tytułem "Zbawienie przychodzi o świcie" był pisany ręcznie, a nawet niektóre "myśli" nagrywane na dyktafon. A historia o Pustyni to w ogóle oddzielna i niedokończona zresztą opowieść. Ernest, główny bohater jest tym, wokół którego toczy się akcja, to on jest osią fabuły, bo jakąś chciałam w książce umieścić. Ale i fabuła się rozmazuje, wraz z wiekiem, wyglądem Ernesta i przemieszaniem pór roku. Żadnych granic, a zarazem ukazanie gdzie one faktycznie są - w słowach i perspektywach.

    W powieści zawarte jest moje widzenie wielu rzeczy - nie chciałam odcinać się od ukazywania swojej transgresywnej perspektywy ujęcia zjawisk, ponieważ powód pisania był również w ukazaniu wartości, jaką jest taka forma poznania. Chciałam też ukazać literaturę w nieco innym świetle. Nie przywykłam o wzorowania się na istniejących powieściach czy opowiadaniach, bardziej interesował mnie styl, jakim posługują się niektórzy i zapewne czasem stylizowałam coś w opowieści. Teraz nie jestem w stanie zrekonstruować całego procesu, bo był on podzielony na różne fragmenty opowieści, które właśnie dziś zostały scalone.
   251 stron.

    Jak ja to czuję? Jestem bardzo szczęśliwa, że ukończyłam to i to właśnie przed Nowym Rokiem. Zamknęłam pewną rzecz, która - nie ma co - ciągnęła się za mną od dwóch lat! To przecież zajmuje pewną część głowy, bo człowiek często wraca do pomysłów i głowi się, jak rozwiązać jakieś sytuacje. Przypominam sobie notatki na zajęciach, gdzie zapisywałam na boku możliwe rozwiązania historii Ernesta - a rozwiązanie i tak, jak zwykle, przychodziło znienacka, samoistnie.
    Przywiązałam się do sposobu snucia tej opowieści, do jej poszczególnych odsłon. Nie wiem jeszcze jak się ją czyta w całości - wciąż muszę przeprowadzić edycję i korekty, powycinać niektóre rzeczy. Ale wiem, że już więcej nie dopiszę, że historia jest naprawdę zamknięta.
    Czas na nowe.
    Nie wiem czy to jest dobre, czy nie - po prostu wylałam z siebie to, co musiałam :) Dlatego pisze, dlatego robię to od dziecka i prawdopodobnie nie przestanę. Czuję już teraz podekscytowanie na myśl o zbliżającej się, nowej literackiej podróży. Nie jestem pewna czy chciałabym, aby była ona tak długa, jak pisanie tej historii - może skupię się na opowiadaniach? A może potrafię pisać tylko w tak dziwny sposób i dalej będę fragmentami rozpisywać nowe opowieści?

    Historia, którą skończyłam, to historia Umysłu. Tak teraz myślę - to historia dróg, w jakie może wejść umysł. Wiele w niej metafor, które trzeba czytać wielowymiarowo (nie tylko jako metafory, ale też dosłownie i w odniesieniu do różnych rzeczy, w relacjach). Ostateczną zaś genezą tej powieści jest przezwyciężenie ograniczeń umysłu, kiedy to człowiek, zamiast popaść w szaleństwo i chorobę psychiczną mówi sobie: ODBIŁO MI, ALE WZIĘŁAM TO ZA PRZEJAW GENIUSZU.

   Innymi słowy: wejdź w to, co czujesz i nie daj się do cholery zastraszyć. Bylebyś pamiętał o równowadze. O tej harmonii, traconej i odzyskiwanej - również mówi powieść.


   Pisanie to wielka odyseja, która składa się nie tylko ze słów. Nie omieszkam bowiem wspomnieć o muzyce, bez której nic by się pewnie nie zaczęło. Pierwszy fragment Historii wysnułam w pewien letni dzień, słuchając Kamni - Atom, w mojej głowie pojawił się brzeg oceanu i wielkie ognisko... początek opowieści, który teraz umieściłam pomiędzy dwiema częściami historii Ernesta. Tak czy inaczej - muzyka odgrywa ważną rolę w całości. Bo:

 dźwięki istnieją w przestrzeni i są realizacją słów. 

   A poza tym - wszystko jest muzyką. 


 I na sam koniec - co ja z tą pustynią? To dla mnie po prostu pewien rodzaj metafory (albo jej braku - ach, transgresja), rozumianej na różne sposoby (intymnej metafory doświadczenia wewnętrznego). Każdy niech sam sobie pomyśli, czym dla niego może być upustynnienie. To forma, która jest pustką. To znaczenie, bez słów i znaków. I nie dało się uniknąć, żeby w tej Historii nie pojawiła się pustynia - ku mojemu własnemu zaskoczeniu okazała się wręcz sednem powieści. Najważniejsze to jednak nie odnosić żadnej Pustyni do mnie - do autora. Tylko do siebie. Tu już nie chodzi o mnie.

   (S)pokój :)


  Wszystkiego dobrego w Nowym Roku!



~~*~~



 Poniżej kilka fragmentów ku zaciekawieniu czytelnika :)


 ~~*~~


[...]

       - Więc… - uśmiecham się przebiegle. – Jednak istota Historii może wybronić się sama. Wyjść poza granice tego, co autor mógł mieć w zamyśle.
        - Przerosnąć go.
        - Tak. Czy to nie przerażające dla twórcy?
        - Z pewnością. A może właśnie to jest w tworzeniu fascynujące. Na szczęście nie mi to oceniać. Opowiadam, Historia nie jest moją własnością. Lecz powiem szczerze, że twórcy takich Opowieści też nie mogą mieć jej na własność. Ona naprawdę żyje jak chce. Zupełnie, jakby to w niej żył piszący, nie na odwrót. Niebezpieczne? Być może. Ale jak inaczej poznać ten świat dogłębnie? Przewiercić go na wskroś, przeżyć, posmakować i doświadczyć? Och, cóż za niezwykły to żywot! – Ignacy rozłożył ręce tak gwałtownie, że nawet Kot poderwał główkę i zaspanymi oczami rozejrzał się po pokoju. 

...

     Jego oczy zaszły mgłą. Odkaszlnął kilka razy, a Marcin podał mu szklankę wody. Popił i usiadł na wolnym miejscu na sofie. Pozostali także już siedzieli i wpatrywali się w adapter. Płyta kręciła się od kilku sekund, ale wciąż nie wydobywał się z niej żaden dźwięk. Zapadła cisza, wśród której falowały jedynie ich cienie i tląca się lampa naftowa. Czarna Zapałka przymknął oczy, a z jego ust nie znikał przebiegły uśmiech. Elza usiadła po turecku na swoim fotelu i ułożyła dłonie na kolanach. Oddychała głęboko. Ta atmosfera spokoju udzieliła się Ernestowi, który poczuł nagle, jakby jego ciało osuwało się na sofie i rozpływało w powietrzu. Trochę przestraszył się tego uczucia. To prawie, jakby śnił tylko, że zachowywał świadomość. Nie mógł pozwolić sobie na panikę. Przestał myśleć i robiąc głębokie oddechy, oczyścił umysł, naśladując trochę nieudolnie Elzę.
      Z adaptera wydobyło się ciche skrzypienie. Szum wiatru, najpierw mocniejszy, później delikatny, przerywany zgrzytami. Odległy odgłos fal uderzających o brzeg. I… głośne trzaskanie ogniska. Musiał to być bardzo duży ogień. Ernest poczuł gęsią skórkę na całym ciele. Do chatki wpadł zimny podmuch wiatru.

...

I po dwóch dniach zaczynam oddychać!
Miałem przed oczami Laurę, Czarną Zapałkę i dziadka. Był też ogień, jakaś staruszka w tle…
Pielęgniarka kiwa głową. Wieczorem nie przychodzi. Czyli odpuścili mi. Udało się. Mogę wrócić do siebie.
Powoli zbieram myśli. Muszę chodzić, jeść i zacząć się odzywać. Pokazywać, że mi się polepszyło.
Zatrzymuję się chwilę przy łóżku. Ta błogość, jaka mnie ogarniała… Niczym uzależnienie. Chciałbym to powtórzyć. To rozpłynięcie się,… wyjście poza siebie… poza świat, a zarazem bycie w samym jego centrum i oglądanie wszystkiego, niczym małe uradowane dziecko.
Dlaczego zdecydowałem się wstać? Kim jestem? Mam jakiś cel?
Cele w życiu są ważne. Takie małe schodki w drodze do niewiadomokąd.

...

 
Tam, pod drugiej stronie wyspy, widać ją czasem z obrzeży lasów Tandy, jest zupełnie inny świat. Tam ludzie siedzą przy wielkich ogniskach, palą tytoń z ogromnych rogów i mieszają jakąś miksturę, wrzucając do niej zioła, rośliny i krew szamana.


...

Kobieta wbiła zakrzywiony, gruby kij w ubity piach tuż przy wodzie i ruszyła do przodu. Mokry na dole płaszcz sunął za nią jak tren na balu. Kroki stawiała bardzo wolno. Ukryte pod materiałem stopy ledwie odrywały się od ziemi, a już zalewała je oceaniczna fala. Zmęczoną twarz całkiem zakrył cień kaptura. W worku przewieszonym przez ramię kobiety coś głośno brzęczało, alarmując tańczącym przy ogniskach jej przybycie. Odwracali niepewnie głowy. Niektórzy kucali, wierząc, że zasłoni ich dym, inni niepewnie zerkali w kierunku kobiety. Pozostali zaś przybrali poważne miny i stanowczym wzrokiem wiedli za przykurczoną sylwetką zmierzającą brzegiem oceanu.


 ...

Rozpoczęła się wiosna i jak z reguły w tę porę roku bywa, zaczęło się coś całkowicie nowego. Ernest wpatrywał się we wschodzące słońce. Z każdą sekundą coraz bardziej raziło go w oczy, ale patrzył wytrwale. Już po chwili żółta poświata ustąpiła różowej i fioletowej. Zamrugał kilka razy oczami – nie myliły go, kolory naprawdę zmieniały się przy dłuższym wpatrywaniu. Słońce przypominało czarną kropeczkę, idealnie pasującą do oka Ernesta, a właściwie – stało się okiem. Wokół, po okręgach rozeszły się zaś tęczowe promienie. Rzeczywiste i wyraźne, jak wszystko co można poznać zmysłami.
Piękne pejzaże pozwala oglądać niebo. Tak niewiele trzeba, żeby czuć się dobrze.

 ...

Wiadomość o spisywaniu czegoś o Pustyni, ukłuło Ernesta w samo serce właśnie z tego powodu – że Pustynia, to odległe, pełne grozy miejsce, może zostać jakoś opisane. Stać się częścią dyskursu. Że w ogóle są słowa, które mogą oddać coś co (pozornie?) nie ma formy.

- Zawsze jesteś taki zamyślony? – odezwał się ojciec Elzy. – To nic złego, ale muszę przyznać, że to cecha twojego wieku, która mija.
- Dobrze wiedzieć. – Ernest nawet się ucieszył, że „to” mija. – Czasem plączę się w jakieś dywagacje wewnętrzne i bardzo mnie męczą.
- Tak. Nie warto. Tutaj zasada milczenia chyba pasuje idealnie… - mężczyzna zmarszczył krzaczaste brwi.
- Ciekawe.
- Tak.
- Użył pan milczenia w odniesieniu do myślenia.
- To bardzo trafne. – roześmiał się ojciec Elzy. – Czasem warto przestać siebie słuchać. – znów spojrzał w słońce i Ernest poczuł, że dobrze by było się oddalić, pozwolić mu zostać samemu, chociaż był pewien, że tego typu ludzie nie cieszą się zbyt często towarzystwem ludzi. Mimo tego, były momenty w przestrzeni, które kazały im pozostać sam na sam z – tym, z czym wybrali, by obcować.

 ...

 
       Abstrakcyjność całej sceny nie dziwiła Ernesta. Sam zapragnął zatańczyć, dołączyć do tych pozbawionych znaczenia ruchów, jakby od nich zależało podtrzymanie porządku świata. I wtedy zobaczył postać, która nękała go od dawna.
      Siedziała na rogu stołu. Wydawało mu się, że tam nawet nie było krzesła, ale pojawiło się, wraz z nakryciem. I postać pięknej, czarnowłosej kobiety, która emanowała gorącą, nieokiełznaną seksualnością. Wpatrywała się w niego z nutą pożądania, a zarazem poddaństwem. Jakby chciała powiedzieć: koniec zabawy, znudziłam się.

...

Czas opisać ciemną noc, która zaczyna się rano. Już o poranku czujesz jak nadchodzi. Niebo jeszcze granatowe, księżyc widoczny przez okno, ale już czujesz słońce, które niedługo się obudzi i rozliczy cię z nocy.
Wszystko wydaje się normalne, pewność siebie nie zna granic. Nocą tak już jest, że rzeczy, myśli, słowa mają bardzo realne uzasadnienie w odniesieniu do osoby. W ogóle Osoba jest wtedy ważna. Noc to jej czas. Gdy jest ciemno, wychodzi z ukrycia i po raz kolejny uwypukla fakty, które sens mają tylko nocą.
Ale jeszcze zanim ukaże się słońce, już czujesz, że jest w tym pewna rysa. Noc nie jest oczywiście w żaden sposób gorsza. Po prostu słońce oświetla świat znacznie bardziej. To więc kwestia oświetlenia. Widzisz mniej, albo więcej. Czasem lepiej się funkcjonuje widząc mniej.

...

Miasteczko nie czuwało. I ciche też nie było. Nie obchodził ich śnieg. Nikt nie odśnieżał ulic – chodzono i jeżdżono przez zaspy. Nikt nie lepił bałwana, nie rzucał się śnieżkami. Ludzie zakładali skąpe stroje i pili zimne napoje. Śmiali się, palili papierosy i piwo pod sklepem.


...

Tego było już za wiele. Umysł Janis poddał się po długiej walce, skręcając się z bólu i niewygody. Po jej policzkach poleciały łzy, ale równocześnie trzęsła się ze strachu. Co to za miejsce i gdzie ta setka wymiarów, które przed chwilą widziała? Gdzie jest jej NIEBYCIE? Zrozumiała, że to był stan wyjątkowości i choć wtedy przeraził ją w pewnym momencie swoim podobieństwem do szaleństwa, teraz pragnęła do niego wrócić.

 ...

- To przerażające. – Marta zadrżała, powoli przyzwyczajając się do swojej nienaturalnej pozycji. Zwisała teraz swobodnie na swoim sznurku.
- Co ty mi mówisz o przerażeniu? Gadam właśnie z trupem, który nie pozwala zdjąć się ze sznura. – Janis Frame opatuliła się szalami i rzuciła jeszcze:
-W takim razie opowiedz mi o tym. Dlaczego się zabiłaś, Marto i dlaczego Instytut rozpłynął się w czasie i same wspomnienia o nim są jakby wspomnieniem snu, a nie rzeczywistych wydarzeń?
       To pytanie rozniosło się po lesie przykrytym śniegiem. Zanim Marta, blada od zimna i śmierci, zaczęła mówić, na gałęziach przysiadły czarne ptaki. Kilka z nich zleciało na ziemię. Wydziobując coś spod śniegu zbliżały się niezauważalnie do Janis Frame i nikt, nawet ona sama, nie zauważał, kiedy ptaki znikały pod jej spódnicą.

 ...

Konstans siedział w zadymionym pokoiku, który służył za jego biuro. Miał tam całą masę notatek i map. Kiedy Ernest zajrzał do środka, narzeczony Eley podskoczył, strącając łokciem popielniczkę.
- Szukasz normalności? – zapytał i rzucił mu paczkę papierosów. – Częstuj się.
        Ernest postanowił skorzystać z jego uprzejmości z kilku powodów. Po pierwsze przeżył… w dosyć nieokreślonym czasie, bo nie wiedział czy minęło kilkanaście minut czy kilkanaście dni – przeżył prawdziwą ekstazę seksualną. Po drugie odbył ten stosunek z kimś, kto realnie nie istnieje. Po trzecie równocześnie przeżył całą historię tej osoby, jakby przez ułamek sekundy, gdy obydwoje wykręcali się z przyjemności, wniknął w jaźń Janis Frame i scalił z nią. Miał nadzieję, że to odwracalne, bo wciąż czuł się lekko przytłumiony.

...
W moich oczach odbijały się płomienie. Wyglądały, jakby podgrzewały Księżyc, który nie może się spalić, tylko unosi się, niczym diament nad ogniem. Nie zapomnę tego widoku do końca życia.
Kobiety nabrały podczas recytacji szaleńczego tempa…
A chwilę potem padły z wycieńczenia na suchy i na pewno niewiarygodnie gorący piasek. Ich blade dłonie zacisnęły się na nim i nie puszczały. Chusty, które spadły z twarzy niewiast, ukazały jasne, mokre…- od łez?- oblicza...

 ...

Ernest Brown czuł nie tylko, jak jego dusza wyrywa się na zewnątrz – ale nie do tego spalonego słońcem świata na górze, a do wilgotnej, zielonej przestrzeni lasów i słonego zapachu oceanu. 

...

Koty pustynne przychodzą najczęściej późnym wieczorem. Czasem jest już ciemno i widać jedynie ich żółte ślepia, bo czarne futro całkowicie stapia się z ciemnością nocy. Jednak kilkakrotnie widziałam je w świetle zachodzącego słońca. Przesiadują na wysokich kamieniach, twarzą zwrócone w kierunku wiatru. Jakimś cudem omija ich pustynny pył i piach. Są niczym kamienne figury, wskazujące drogę zagubionym. Oczyskami śledzą uważnie każdy ruch w obrębie kilku metrów, ale cokolwiek by to nie było – nie poruszają się. Nie wiem gdzie znajdują pożywienie i wodę. Niejednokrotnie próbowaliśmy je śledzić, aby dotrzeć do ukrytego zbiornika, który z całą pewnością utrzymuje koty przy życiu. Lecz w ciemności jedyną poszlaką był ich cichy pomruk, wydobywający się jakby spod wydm, roznoszony wraz z wiatrem, obecny wszędzie, a zarazem niemożliwy do odnalezienia.


 ...

niedziela, 29 listopada 2015

Jaskółki



Jaskółki

(…) lost in dream flight
to pierce the horizon as a bird...”
Agalloch – Of Stone, Wind And Pillor (Of Stone, Wind and Pillor, 2001)



Nutki wygrywane na pianinie podskakują w powietrzu, niewidzialne, zwinne. Niosą piosenkę, skoczną melodię kojarzącą się z dzieciństwem, lasem i wilgotnym mchem, na którym można się położyć w gorący letni dzień.
Ptaki rozsiewają wszędzie swoje białe, puszyste piórka, jakby przygotowały się na tę specjalną okazję. W rytm muzyki robią spirale pomiędzy drzewami. A te, dumne i piękniejsze niż kiedykolwiek, szumem liści snują opowieść zupełnie niespodziewanego rodzaju…



        Jaskółki krążyły nad wzgórzem. Nie znikały poza zasięg wzroku, ale szybko zamieniały się w małe, czarne punkciki. A na ich tle wysokie, ciemne drzewa lasu, kłaniały się nisko popychane wiatrem. Niektóre z ptaków wracały i wlatywały do swoich gniazd - małych jamek na czubku wzgórza, przypominających dziury po wystrzałach. Lecz zachodzące niebo i tak wypełniała czerń ich piór. I każdego roku ptaków przybywało. Każdego roku dziur w piachu na wzgórzu robiło się więcej. A w dolinie, tam gdzie wartko płynął strumień znikając gdzieś w odległym jeziorze, każdego roku chowano więcej ludzi.
Kto oprócz jaskółek mógł być świadkiem wydarzeń na dole? Kamienne figury, stróżujące nad kurhanami…?
Czasem na wzgórze przychodził człowiek. Siadał na najbardziej wysuniętym cyplu. Po jego jednej stronie rosły dzikie, żółte kwiaty przewyższające go, gdy siedział, po drugiej tkwił długi kij. Ktoś wbił go w ziemię wieki temu i do tej pory się nie przewrócił, chociaż był już przekrzywiony, a wiatry i burze nie raz huśtały nim na wszystkie strony.
Stary człowiek był wytrzymały tak samo jak ten gruby kij na wzgórzu. Kiedy siedząc obok niego, obserwował jaskółki krążące po niebie, umysł starca wreszcie się oczyszczał. Traktował to, jako pewien rodzaj medytacji.
              Gdy słońce zachodziło, na niebie zawsze rysowały się piękne, pomarańczowo czerwone pejzaże. Przypominały płonący w oddali ogień. Pewnego razu podczas takiego właśnie zachodu, wśród świergotania ptaków, stary runął w dół. Jaskółki poderwały się do lotu ze swoich gniazd, naprzeciw lecącemu starcowi.    W tym chaosie, kiedy nawet piach krążył wokół, a liście z pobliskich drzew tańczyły w powietrzu niezamierzając opaść, starzec leciał wprost na kobietę w otwartym grobowcu.
               Kamienna płyta była odsunięta, grób porośnięty dzikimi różami i otoczony cienkimi pajęczynami. Poruszały się na wietrze, zbliżając do ciała zmarłej. Miała doskonałą białą skórę, przezroczystą długą suknię i różowe usta. Kręcone jasne loki spływały po ramionach, a wpięta w nie czerwona róża raziła swoim soczystym blaskiem. Wymalowane na delikatnej twarzy błogość i spokój przyciągały starca niczym magnez.
               Jednak spadający w dół człowiek, z każdym smagnięciem wiatru zmieniał się nie do poznania. Siwe włosy nabierały objętości i długości, stawały się puszyste, kruczoczarne. Przemęczona twarzy wygładziła się i ujędrniła, tak samo starcze ciało. Już nie było przykurczone pod siłą wieku i doświadczeń, ani pod brudnymi, obdartymi łachami. Sylwetka spadającego mężczyzny przypominała wojownika. Szczupłego, smukłego i silnego człowieka o zdeterminowanym obliczu. Niebieskie, pełne życia oczy patrzyły na leżącą w grobowcu kobietę i pożądały jej podczas lotu.
              Silne ręce wyciągnął ku niej, próbując odgarnąć wiszące nad grobem pajęczyny. Odsłaniał je niczym zasłony, aby wreszcie dotknąć śpiącej piękności. Kiedy została odkryta, wiatr lekko poderwał suknię do góry. Na martwym ciele pojawiła się gęsia skórka, włoski i sutki stanęły, uwydatniając się pod tkaniną. Gdy tylko mężczyzna opadł na zimne, kobiece ciało, ujął je w silnym uścisku. Betonowa podłoga pod nimi mozolnie osunęła się w głąb grobowca. Aksamitny i miękki materac, na którym ułożono martwą, poleciał w dół, a za nim oni scaleni w jedność.


           Mężczyzna nie patrzył w górę, gdzie nad grobowcem nadal krążyły jaskółki, a zachodnie niebo przybierało coraz bardziej krwiste kolory. Dotykał kobietę, traktując jej ciało jak relikwię, świętość. Sunął delikatnie po bladych ramionach, idealnie zarysowanych piersiach, okrągłych biodrach. Zanurzał się w cienkim materiale sukni, ręką błądząc pomiędzy szczupłymi nogami. Jego usta, wtapiające się w zaciśnięte wargi kobiety, tęsknie prosiły o odwzajemnienie pocałunku. Nos wdychał słodkawą woń skóry, pomieszaną z zapachem kwiatów.
            Na nich z grobowca posypały się róże, rysując czerwone smugi przy locie w tej wszechobecnej ciemności. Lekko opadały na splecione ciała, powoli okrywając je czerwienią. Kolcami wbijając się w ich skórę.
            Krople krwi, wypływające z okrągłych ran mężczyzny brudziły blade kobiece ciało. Gorąco płynu studziło chłód bijący od martwej. Cichy syk i mgiełka pary zaczęła unosić się nad nimi. Spadali w ciemność otoczeni kwiatami i spływającą stróżkami krwią, która skapywała z ich ciał i niknęła w czarnej otchłani, lub w locie opadała na czerwone płatki róż.
             Mogła to być ziemia, czarna i wilgotna, ale puszysta jak pierzyna. Mógł to być miękki dywan, albo doskonale czarna trawa. Coś ciemnego, coś, co otaczało lecących, zastępowało im błękit nieba, zieleń trawy i jakiekolwiek inne kolory. Wreszcie opadli na czerń. Ugięła się, jak puszysta pościel na łóżku. Odbijał się od niej blask kwiatów i kropel krwi. Przy upadku ponownie poderwały się w górę, ale szybko znów przykryły ciemne podłoże.
             Mężczyzna był już w kobiecie, kiedy jej prawie przezroczyste dłonie, o pięknych, białych paznokciach, zacisnęły się na jego plecach. Choć naciskały mocno, nie raniły, zostawiały tylko jasne ślady. Wreszcie drżące, różowe usta rozchyliły się lekko, wpuszczając do środka spragniony język kochanka.             
           Blade policzki zamalował delikatny rumieniec, a ciało kobiety wygięło się w łuk. Jej stopy wbiły się w czerń, która ugięła się, niczym guma, a głowa odchyliła do tyłu… uwalniając pierwsze tchnienie z ust kobiety.
Potem białe powieki powoli się otworzyły. Blask oczu wypełnił przez chwilę ciemność pustki, w jakiej się znajdowali. Mężczyzna przesuwał wilgotnymi ustami po każdej części ciała kobiety, pobudzając komórki do życia. Stawała się coraz cieplejsza, ginęła gęsia skórka, zastępowana niewielkimi kropelkami potu. Ich ciała, pobrudzone krwią z ran zadanych przez kolce, przybrały kolor różu.
             Mężczyzna wplótł palce w loki kochanki i przysunął powoli jej głowę do siebie. Spojrzały na niego jasne oczy, błękitne, z niezwykłą białą otoczką wokół źrenicy. Były spokojne, wypełnione błogością, jaką odczuwa się po obudzeniu ze wspaniałego snu. Kiedy leży się w łóżku kilka minut i wspomina senne marzenia…
            Ręce kobiety, zaciśnięte wcześniej na plecach kochanka, opadły na czarne podłoże. Jej usta rozciągnęły w błogim uśmiechu. Snop światła w oddali ukazał kamiennego anioła. Czuwał nad odsuniętą kryptą. Jego skrzydła i długa szata porośnięte mchem odbijały soczystą zieleń. Zamyślona twarz odwrócona w kierunku grobowca zdawała się pamiętać o jakiejś historii… Lekko rozchylone, kamienne usta szeptały jej treść, którą tylko nieliczni byli w stanie usłyszeć.
             Grobowiec, przy którym stał anioł, był obrośnięty krzakami dzikich róż i bluszczem. Zasłoniły już nagrobek w wielu miejscach, tak jak i grób, uszczypany przez ząb czasu. Kilka złotych liter wyrytych na obdrapanej tablicy przebijało się przez gąszcz liści.
           Wschodzące słońce stopniowo oświetlało grobowiec. Wokół niego wyrastały kolejne krypty, równie stare i otoczone kamiennymi posągami. Ciemność czmychała spomiędzy nich, ulatując w postaci mgły. Unosiła się nad ziemią zwiewna i cicha, jak dusze zmarłych.
             Mężczyzna dotknął po raz ostatni jej włosów, wiecznie sprężystych i zdrowych. Jego dłoń zanurzyła się w wilgotnej, porośniętej bluszczem ziemi. Pokrytej opadłymi płatkami róż. Wreszcie mgła pochłonęła sylwetkę kochanki, ukrywając ją przed wschodzącym słońcem. Białą suknię oblepił dymek, sprawiając, że wyglądała jak stworzona z puszystych chmur. Kobieta bez słowa wyślizgnęła się z rozpaczliwych objęć kochanka i pofrunęła niesiona obłokiem do swojego nowego domu.
            Płyta zasłaniająca grobowiec zachrzęściła. Odłamki kamyków pospadały na ziemię. Z cichym zgrzytem nasunęła się na otwór. W górę wzbił się kurz, który opadając, mienił się diamentowymi iskierkami.
           Mężczyzna wstał i otrzepał spodnie z płatków róż i kolców, które nadal były wbite w jego skórę. Omiótł smutnym, starczym spojrzeniem zatopiony w ciszy cmentarz i zbliżył się do grobowca ukochanej.             
             Kamienny anioł wodził za nim tęsknym wzrokiem. Przez chwilę martwe oczy zalśniły, odbijając przykurczoną sylwetkę starca. Przetarł dłonią pomarszczoną twarz i zawstydzony ruszył pod górę, zostawiając za sobą krypty zmarłych.
            Jaskółki już przygotowywały się do porannych lotów, wystawiając dzioby z gniazdek w piachu na wzgórzu. Czarnymi oczkami wiodły za wchodzącym pod górę starcem. Wspinaczka nie zajęła mu dużo czasu. Robił to każdego ranka.


          Kiedy znalazł się na swoim miejscu na czubku wzniesienia, po raz ostatni spojrzał na opatulony mgłą cmentarz. Następnie skierował się w przeciwną stronę, gdzie za niewielkim laskiem, w którym kiedyś mieściła się kapliczka, stała chatka mężczyzny.
           Poskręcane drzewa zdawały się łapać w swoje objęcia zmęczonego staruszka. Gruzy pozostałe z kapliczki osuwały się pod stopami, chcąc zabrać go pod ziemię. Jednak im wyżej znajdowało się słońce, tym bardziej drzewa się rozstępowały, a gruzy chowały pod wysoką trawą. Mgła zaczynała ustępować, zostawiając rosę na krzakach. Gdy stary wyszedł z lasku, oślepił go blask porannego słońca. Odbijał się od popękanego okna chaty, otoczonej z dwóch stron płaczącymi wierzbami. Długie gałęzie kołysały się na wietrze, niczym piękne kobiece włosy. Przed chatą stała wyschnięta już dawno studnia, a przy niej wiadro z grubym łańcuchem, który niknął gdzieś w otchłani na dnie.
             Drewniane schodki zaskrzypiały i ugięły się pod ciężarem staruszka. Kiedy uchylił drzwi, ledwo trzymające się na zardzewiałych zawiasach, ze środka buchnął smród wilgoci, pleśni i mysich odchodów. Ale przede wszystkim ponura, martwa pustka.
            W pomieszczeniu stało stare, dwuosobowe łóżko przykryte wypłowiałym pledem, mała kuchenka gazowa i szafa. Na środku ustawiono krzywy stół, a przy nim krzesło. Przez jedno okno wpadały promienie słoneczne, drugie zaś zostało zabite deskami.
             Wystraszone myszy czmychnęły pod łóżko i do swoich nor w drewnianej ścianie. Staruszek stał przez chwilę na środku pomieszczenia czekając, aż wszystkie szkodniki się pochowają. Nienawidził tych małych zwierząt, które nocami podgryzały go w stopy, albo chodziły po kocu i robiły w nim dziury.
            Mężczyzna był zbyt zmęczony, żeby cokolwiek robić. Napił się trochę wody z dzbanka i położył na łóżku.  Nie musiał długo czekać, aż nadejdzie sen, ale tak jak zawsze, zanim odpłynął w krainę spokoju, małe ząbki podgryzły go w piętę wystającą spod koca. Z zewnątrz dobiegło skrzypienie i odgłos łańcucha.
            Staruszek wstał i przetarł twarz. Mysz zeskoczyła na podłogę. Łańcuch szeleścił jeszcze przez chwilę, aż w końcu przerodził się w dziwne dzwonienie. Stary podszedł do jednego z okien i wyjrzał na zewnątrz. Czyżby jednak zasnął? Poranne słońce chowało się już za horyzontem, ozdabiając go różnokolorowymi smugami, a wieczorna ciemność wypływała spomiędzy drzew pobliskiego lasu. Łańcuch brzęczał w ukrytej pod wierzbą studni. Mężczyzna drżącą ręką ścisnął kij stojący pod drzwiami i uchylił je.


             Powietrze nadchodzącej nocy pachniało świeżym leśnym podszytem i chłodem znad wody. Jej szum słychać było pomimo lasu odgradzającego chatę od rzeki. Stary wyszedł na skrzypiące schody i zmrużył oczy, aby dostrzec, kto znajduje się przy studni. Wiadro zniknęło wraz z łańcuchem, zanurkowało w pustym szybie. Stary podbiegł do otworu i ze strachem cofnął się o krok. Dopiero, kiedy uspokoił oddech, powoli zbliżył się ponownie.
             We wzburzonej tafli widział zniekształcone odbicie swojej przemęczonej starością twarzy. Jednak uspokajająca się woda wygładziła po chwili oblicze mężczyzny. Stało się jaśniejsze, jędrne. Oczy nabrały swojego niebieskiego wyrazu, a czarne włosy zdrowia i objętości. Wyprostował się jakby w zwolnionym tempie i rozejrzał wokół. Ciemność pomiędzy drzewami naprzeciwko chaty wypełniła się gęstą mgłą, która całymi kłębami zbliżała się do mężczyzny. Kij wypadł z jego dłoni opartej na otworze studni i zanurzył się z cichym pluskiem do wody. Na jej znów poruszonej tafli, oprócz zupełnie zdezorientowanej twarzy mężczyzny, pojawiła się piękna kobieca sylwetka w sukni z mgły. Bladą dłoń położyła na ramieniu kochanka i zbliżyła usta do jego ucha.
             Uścisk kobiety z mgły był bardzo mocny. Mężczyzna przygarbił się i widział siebie pochylonego nad studnią. Poczuł ulotny pocałunek w płatek ucha, a potem woda wzburzyła się tak, że nie sposób było dostrzec przez nią nic więcej. Wzbiła się w górę, ochlapując kobietę i rozmywając ją w ułamku sekundy. Zmieniła się we mgłę, zakołysała się nad ziemią, kiedy słońce ponownie wyjrzało zza horyzontu. Zupełnie wysuszając wodę ze studni.
             A na jej dnie, obok łańcucha zwiniętego w idealny kłębek, przypominającego uśpionego węża, leżała skurczona męska sylwetka. Jakby we śnie oczekując na kogoś, kto pocałunkiem ponownie przywróci ją do życia.



                W chacie, szczury i myszy obsiadły koc wgryzając się w niego ostrymi ząbkami. Odór ich odchodów wypełniał niewietrzone od dawna mieszkanie. Na podłodze leżała zakurzona ramka, po której leniwie spacerował chudy, wielki pająk. Pod nią leżało jedno zgięte zdjęcie dziecka, to w ramce zaś, skurczone od wpływu czasu i wilgoci, przedstawiało mężczyznę i kobietę. Pięknych, młodych, z oczami odurzonymi miłością i twarzami pogrążonymi w błogim spokoju. Kilkanaście metrów od tego domu, takie same zdjęcie widnieje na nagrobku, przy dużym, dwuosobowym grobowcu. Obok kamienny anioł, wieczny i zamyślony, snuje swoją opowieść o przemijalności, choć nikt od dawna nie chce go słuchać. Bo tam, w otchłani niepamięci, tysiąc stóp pod ziemią, rodzą się nowe formy życia, których nie interesuje przeszłość…
          
          Zdarzyło się to lat temu, sam anioł nie wie ile, bo gdy wybudowano ten cmentarz niewiele osób pozostało na świecie. Krypty i mogiły pokrywały każdą możliwą przestrzeń, każde pole, łąkę, las. Brakowało miejsca, aby chować zmarłych, a potem nie było już komu tego robić. Jak długo można opierać się śmierci? Dopóki ma się kogoś do towarzystwa. Ona nie wytrzymała długo, wyschnięta studnia przyciągała niczym magnez. Mężczyzna w medytacji i snach pukał przez wiele lat w bramy podziemnych krypt, gdzie zwilgotniałymi korytarzami snuły się bezkształtne postaci z mgły. Strach był silniejszy od miłości, lecz czego tak długo można szukać na opustoszałym i zgniłym świecie? Wiedząc, że tam, pod ziemią lub pod falami rzeki w gęstwinie wodorostów, można żyć w nieskończoność szczęśliwym i wolnym?

 - Czemu tak długo? Skazałeś mnie na czekanie pod ciężkim kamieniem mojego grobowca, na znoszenie obłażących moje ciało robaków i obserwację zanikających tkanek ciała…
- Odwiedzałem cię tak często jak się da. W głowie, myślami, duchem.
- To nie wystarczało. – wyciąga swoją delikatną dłoń, gładzi twarz mężczyzny, na którą powoli wpływa porcelanowa biel.

         Obydwoje wirują w wodnej otchłani studni. Woda bulgocze dookoła, jest brudna i śmierdzi. Śliskie ściany pokrywa mokry mech i glony. Wielkie ślimaki bez skorup odpadają, nie mogąc się utrzymać i lecą w dół za objętą parą wśród małych, wodnych bąbli.



          Kim tak naprawdę byli? O to nie zapyta nikt kamiennego anioła. Patrzy on z dołu na krążące nad wzgórzem jaskółki. Na tle zachodzącego nieba wyglądają jak małe pociski, które zaraz zamienią cmentarz w gruzy i pył.
             Nikt nie zapyta, ale odpowiedź i tak wiecznie krąży wśród grobowców i krzewów zwiędłych róż. Lecz może, jeśli kiedyś na ten opuszczony cmentarz powróci dziecko pary kochanków, zrozumie tę prawdę
Zobaczy we mgle swoją własną postać, która wpada do rzeki, a glony obłapują ją za nogi i wciągają na dno. Wzburzone fale będą przykrywać czarną czuprynę malca i zagłuszać rozpaczliwe krzyki jego matki, zbiegającej ze wzgórza. Potem, zaklinowany w rzecznym mule wypuści ostatnie tchnienie. Bąbelki poszybują w górę, dając ostatni znak, że to już koniec.
             Chłopiec przypomni sobie wielkie ptaki krążące nad wodą, zawodzące głośno, płacząc nad zmarłym. I gdy jego nabrzmiałe ciałko wypłynie wreszcie na powierzchnie setkę mil dalej, nie będzie nikogo, kto by je miał pochować.
            Nadbiegająca ze wzgórza kobieta potknie się i runie w czarną mgłę, zbierającą się od strony rzeki. Silne mężowskie dłonie nie będą w stanie jej utrzymać ani teraz, ani później, gdy w rozpaczy rzuci się do wyschniętej studni. Ptaki przybierające coraz większe rozmiary w końcu zupełnie zasłonią niebo. Ich czarne skrzydła opatulą dolinę, jak pod ciepłym kocem i pogrążą ją w wiecznej ciemności. Nawet, kiedy powrócą do normalnych kształtów, nawet, kiedy mężczyzna pogodzi się ze stratą rodziny, nawet, kiedy słońce na chwilę wyjrzy ze wschodu, ciemność w każdej postaci zawsze będzie spowijała cmentarz nad rzeką. I szybko okaże się, że tam, gdzie władzę dzierżą zmarli, nie ma miejsca na jakiekolwiek granice. 


  
(zdjęcie Laury Makabresku)


wtorek, 20 października 2015

{SŚ4} Przestrzeń to harmonia nieskończonej liczby wymiarów




{SŚ4}


Miejsca. Historie bez zakończeń. Świat bez słów, rozciągnięty w umownej przestrzeni. 


Przygoda. Wzrok wojownika, który Nie Musi walczyć, bo posiada Brak – pożądania. Przestrzeń nie ma granic, ale sama jest granicą. Bawi nas historiami i otacza czasowymi emocjami. Co dzień osnuta płaszczem zwyczajności, zaprasza na pokaz o nazwie życie.
Nie uczestniczysz.

Wiadomość niewystarczająca, by spróbować patrzeć i zobaczyć. Zrozumienie przychodzi o zmroku, ale nic nie znaczy.  

Wyczerpały się zwierzęce dolegliwości, którymi mógłbyś wytłumaczyć swoje metafizyczne lenistwo. 


Jest ograniczająca meta-przestrzeń o kwiecistych brzegach, przez zachwyt nad którymi, nie idziemy dalej.

Bo i po co?

Poza – pozazdrościć wolności tym, którym się udało żyć naprawdę.

Wypatrzeć ostatni lot i pomachać na pożegnanie. Nic już nie znaczą gesty, słowa, to tylko mój umysł, który w nieudolny sposób próbuje wyrazić cokolwiek, a poprzez to wyrażanie pozbyć się (?) nadmiaru. Przestrzeni.
Nie jest tak lekka jak się wydaje, a wydaje się niewiele, gdy nos utkwiony w próżnej treści swego umysłu. Miejsca i bezwład. Lot feniksa nad własnym popiołem, którym posypali kiedyś twoją głowę.
Rozpierzchł się w przestrzennym wietrze, podrywającym w górę uczucia, każąc zadać sobie pytanie: co czuć tak właściwie, gdzie patrzeć?
 
Gdy nie wiesz gdzie patrzeć – spójrz w Słońce.
Centrum meta-przestrzeni symbolicznej. Odurz się jego blaskiem i pozwól wypalić mu swoje przyzwyczajenia.
Bądźmy gotowi na skok, który zrobimy – z kojącą muzyką u boku, rozbrzmiewającym dźwiękiem ciszy – ciszą pomiędzy przedmiotami, pomiędzy miejscami styku wymiarów świadomości transgresywnej.
Przestrzeń to harmonia nieskończonej liczby wymiarów. A i tak jest ograniczeniem. Współgranie to taniec przerw pomiędzy A i B. Chmury fioletów nad głowami czarujących życie, gwiezdnych oddechów.
Nie zapomnij o Słońcu, noś je w sobie, niech grzeje równomiernie, uwypuklając granice, by jak neony świeciły nocą.

Wiemy gdzie patrzeć, wiemy gdzie iść. Nie wiemy co myśleć, podczas wędrówki.  

Myśl zgubiła się w ciemnym gaju i tam puści plony, ogrzana… Księżycem.

My.

Wędrowiec, wojownik bez chorągiewki w duszy, wolny
„bez-myślenie”
Cyklicznie
przemierza spiralne drogi świadomości.
Aż mu się znudzi i powie stanowczo: chcę żyć – doświadczać i czuć to – po prostu.

Słońce. 



 

 ~~*~~


piątek, 25 września 2015

Doświadczenie życia i śmierci




Doświadczenie życia i śmierci


Czas… któż mu się oprzeć zdoła […]
 Usługi pogrzebowe „Arka”,
z kuponem rabat do 10%.[1]

            Cywilizowany, współczesny świat także z najbardziej przerażającej dla człowieka sytuacji – śmierci – uczynił towar. Także, ponieważ to tylko konsekwencja postępującego na naszym globie konsumpcjonizmu i marnotrawstwa energii i wiedzy na sprawy mniej istotne dla życia jako takiego, a oczywiście dochodowe. Lecz jak z czegoś nieuchwytnego, bardzo prywatnego zrobić towar? Nie sądzę, żeby to było trudne pytanie – wszak i życie jest trudne do zdefiniowania; do zobaczenia go, jako istnienia w czystym stanie odczuwania, bycia. Problem polega właśnie na tej trudności definicji, czyli chęci przypięcia słowu, jakim jest życie, konkretnych etykietek i orzeczeń. Nikogo oszukiwać nie musimy, przecież każdy człowiek może po prostu poczuć czym jest życie i skoro żyje to i zastanawiać się dużo nie musi – wystarczy czuć. Najpierw filozofia, a za nią nieugięta nauka, próbowały jednak ukazać owe definicje – zarówno życia, jak i śmierci, w być może bardziej przystępnej ogółowi postaci. Taki już los człowieka, że jak Hilary z bajki Tuwima, nie widzi tego, co ma tuż przed nosem i chętnie opiera całą swoją egzystencję na wiedzy z drugiej ręki.

http://ayers.l.w.interiowo.pl/szablon_obrazki/kosa.JPG

            Pierwszym krokiem do uczynienia z życia i śmierci towaru, jest zatem zdefiniowanie tych stanów, uschematyzowanie ich, zbadanie. Następnie, droga wiedzie ku przemianie stanu w wydarzenie, co wynika już z samego schematu definicyjnego – wrzucenie w czasowość i określoną przestrzeń. Zobrazuję to na przykładzie społeczeństw tradycyjnych w porównaniu z cywilizacją współczesną. 

            Prymitywne w sensie technologicznym, ale nie duchowym, społeczeństwa, całe swoje życie opierały na rytualnych zabiegach, mających podtrzymywać żywotność nie tylko plemienia, ale i całej przyrody, a co za tym idzie – świata. Te rytuały, obrzędy, wszelka forma religijności, są dowodem na wielką ambicję owych ludzi, aby nieustannie podtrzymywać życie. Widzieli je jako stan, który nie tyle trzeba kontemplować (to przyszło z czasem), co ciągle aktualizować, podsycać. Nie musieli równocześnie zastanawiać się nad tym, czym właściwie to życie jest – było trwaniem, a także walką o przetrwanie, śmierć zaś zmianą stanu, którego następstwa mogły być szkodliwe lub pomocne dla innych (np. przemiana w upiora, albo pomocnego duszka…).

            Teoretycznie współczesny człowiek  nie musi walczyć o przetrwanie. W praktyce jednak poddawany jest ciągłej i męczącej walce o swoją pozycję w świecie. Wiąże się ona z materialnym aspektem naszej egzystencji, de facto na niej została oparta. Zapełniamy się wszystkim, co pochodzi z zewnątrz, bo czym innym karmić materię, jak nie inną materią? Pod pojęcie materii chciałabym podpiąć też mentalną i intelektualną sferę bytu, ponieważ duża część wiedzy, jak już wcześniej zauważyłam, zostaje po prostu zagarniana przez ludzi, bez żadnej krytyki i doświadczania, jako pewna i oczywista. 

            Materia związana jest z pewnym punktem, konkretną przestrzenią i czasem, czymś bardzo wpisanym w rzeczywistość i namacalnym. To czyni życie rzeczywistym; podtrzymywanie rzeczywistości życia w oparciu o materię. W przeciwieństwie do społeczeństw tradycyjnych, które aktualizowały ponadczasowy wymiar istnienia dzięki materii, dzięki wcieleniu – odgrywaniu mitów i spełnianiu obrzędów. 

            Co z samą definicją życia  w tak opisanej cywilizacji? Otóż, kiedy materia urzeczywistnia życie, ono jako takie – zanika, na rzecz niej samej. Jego jedynym wyznacznikiem mogą być wydarzenia, czyli to, co można wpisać w określone ramy, daty i godziny. Co za tym idzie – dodać do nich solidną porcję materii. Mamy zatem narodziny oraz śmierć – wielkie wydarzenia w życiu każdego człowieka. Celebracja tych dni wiąże się z ogromnym nakładem finansowym. Szczególnie ma się to do śmierci, skoro bowiem jest to wydarzenie jednostkowe dla danej osoby, trzeba tej materii sporo wyłożyć, aby zapisało się na stałe w egzystencji i na koncie bankowym. Narodziny są natomiast odnawiane co roku, jako huczne bardziej lub mniej, wspomnienie wydarzenia. Niewiele osób przeżywa je jako pewną aktualizację swojego życia, częściej jest to przystanek na drodze do nieuniknionej śmierci. 

            Zatem z wydarzeń o wiele łatwiej uczynić towar, niż ze stanów. W jakim stanie się znajdujemy? W niewielkim stopniu jest to czyste, odarte z kontekstów i etykiet, życie. Jeśli ono nie będzie czymś jasnym dla każdego człowieka, jak śmierć może zostać pojęta? I dlaczego przypisuję jej status stanu, w jakim wszyscy się kiedyś „znajdziemy”, a nie wydarzenia – po prostu śmierci, po której nie ma nic?

            Odpowiedzią znów jest materia. Gdy znika materia, znika życie, człowiek umiera – sposób myślenia typowy dla współczesnego mieszkańca Ziemi, choć zapewne nie zdaje sobie on z tego sprawy. Materializm jest czymś normalnym i zupełnie nieświadomym w wielu przypadkach. Utożsamiamy z ciałem cały nasz intelekt, podstawę wszelkiego bytu i „inteligencji”, nic więc dziwnego, że śmierć może być uznana za koniec istnienia człowieka. 

            Jednakże doświadczenie czystego odczuwania życia – poznanie czym ono w istocie jest – wyklucza działanie, często mylnego, lubiącego etykietki i schematy intelektu. Ujrzenie samego toru myślowego, jaki ukształtowała tak zwana cywilizacja, to swoista demaskacja owych schematów. Szczególnie tych, które bezwiednie nadajemy życiu i śmierci, przypisując im tylko materialną perspektywę. Zagubione bytowanie większości ludzi, na co wskazuje wysoka umieralność nie tylko z powodu chorób, ale i przede wszystkim z własnej ręki, jest wystarczającym dowodem na zgubność takiego paradygmatu. 

            Nie twierdzę bynajmniej, że gatunek ludzki zbłądził i słusznie doprowadza się do zagłady. Zapewne, skoro tak się stało, zyskaliśmy niebywałą szansę i możliwości, dzięki którym potrafimy przejrzeć ów system (lub systemy) zupełnie niepotrzebne do spokojnej egzystencji celebrowanej z dnia na dzień, jako stan, a nie jednostkowe wydarzenie, zwieńczone śmiercią – udekorowaną sztucznymi kwiatami i zdjęciem w trumnie.

            Powracając więc do czystego odczuwania życia – sprawia ono, że wszelkie intelektualne etykiety i zasady poznania odpadają, ustępując intuicyjnemu byciu. Kolejny przykład zderzający tradycyjne ludy z „cywilizowanymi”:

Jedna z głównych różnic, jaka oddziela człowieka kultur archaicznych od współczesności polega właśnie na tym, że człowiek nowoczesny nie potrafi przeżyć swego życia organicznego jako sakramentu (…)[2]

            Współcześni nie widzą powodu, by cokolwiek przeżywać jako prawdziwy sakrament, ale nieustannie zostają postawieni przed sytuacją, która odziera ich z człowieczeństwa. Taką sytuacją może być śmierć – punkt, z którego nie ma (teoretycznie) odwrotu, będący końcem istnienia i rzeczywistości. Jeśli jednak przyjrzymy się funkcji śmierci w społeczeństwach tradycyjnych, widać jasno, że wszelkie symboliczne umieranie miało na celu (ponownie) aktualizację życia – lecz tego wielowymiarowego, zakorzenionego w sacrum. Można powiedzieć, że otwierało to człowieka na nowe treści i formy życia duchowego. Symboliczna śmierć odziera z życia materialnego, intelektualnego, wręcz pozbawia osobowości, by taki człowiek (przechodzący inicjację) mógł odrodzić się w czystszej postaci.
            Podobne intuicje wykazują doktryny filozoficzne i religijne tak zachodnie, jak i wschodnie – w dużym uogólnieniu – co świetnie skomentowała Simone Weil:

Nie ma przymusu, który by kazał wierzyć umysłowi w istnienie czegokolwiek (subiektywizm, idealizm absolutny, solipsyzm, sceptycyzm; porównać Upaniszady, taoistów i Platona; wszyscy przyjmują tę postawę filozoficzną jako oczyszczającą). Dlatego też jedynym środkiem, jaki może nam zapewnić związek z istnieniem jest zgoda na nie […].[3]

            Motyw oczyszczenia obecny jest nie tylko w filozofii, religiach, kulturach archaicznych. Czy antyczne katharsis nie przypomina bowiem ulokowanej w sztuce możliwości śmierci naszego ego? Do dziś najróżniejsze dzieła literackie, malarskie, muzyczne, filmowe i teatralne, usiłują – jeśli tylko nie są zanurzone w materialnej kulturze zysku – pobudzić człowieka do refleksji nad własną egzystencją, a poprzez to inspirują do oczyszczenia i przekroczenia wewnętrznych granic. 

Najlepszym przykładem na taką rolę sztuki, a zarazem obrazem symbolicznej śmierci, będzie film Alejandro Jodorowsky’ego „Święta Góra”. Bohaterowie pragnący uzyskać nieśmiertelność, pod przywództwem Alchemika wybierają się na Świętą Górę, ale żeby tam wejść muszą poddać się całkowitemu oczyszczeniu. Przechodzą proces śmierci swojego ludzkiego Ja, wyzbywają się krzywdzących umysł „myślo-kształtów”, aby tuż pod masywem górskim dowiedzieć się, że wszystko jest iluzją, również ich egotyczne marzenia o nieśmiertelności. Co jest bowiem bardziej rzeczywistego, niż życie jako takie?

Uganialiśmy się za baśnią. Aż dotarliśmy do życia. […] Żegnaj, Święta Góro. Prawdziwe życie na nas czeka.[4]

http://deeperintomovies.net/journal/image08/holymountain3.jpg 

            To przekroczenie granicy własnych wyobrażeń postawiło bohaterów i wnikliwych widzów w doskonałej pozycji dystansu wobec życia i samych siebie. Można powiedzieć, że nastąpiła swoista wewnętrzna transgresja. Symboliczna śmierć, odsunięcie się od wszystkiego czym jesteśmy, dystans, przekroczenie. Gdzie znajdziemy się poza granicą? 

Tak pojmowana symbolika śmierci (póki co jako oczyszczenia, nie materialnego zniknięcia z padołu) wykracza poza ego i zbliża człowieka do sacrum. Sama chęć, otwarcie się na taką sferę jest już transgresją, jakiej człowiek może dokonać, wychodząc poza swoją strefę bezpieczeństwa (w umyśle). Dowodem na to są wszelkie doświadczenia transpersonalne odnotowane na gruncie mistyki, zmienionych stanów świadomości, nawróceń religijnych, praktyk medytacyjnych i innego rodzaju przeżyć duchowych, zmierzających do sakralizacji życia codziennego. Czyli życia w jego czystej istocie.

Nie bez przyczyny odważnie twierdzę, że to dowody na istnienie sacrum i możliwość jego doświadczenia, a raczej zbliżenia się i nieustannego odnawiania tej sfery w ziemskim życiu (czemu też służyła obrzędowość kultur tradycyjnych). Bowiem „to, co niepojęte, jest normą tego, co znane”.[5] Niestety nauka skutecznie dyskryminuje wszelkie stany wychodzące poza przeciętność, nie chcąc ich badać i zaakceptować ich istnienia, chociaż istniały i istnieją u wielu ludzi bez żadnych szkód, a nawet z wielkim pożytkiem dla owych osób i całego świata. Znakomity psycholog Stanislav Grof tak komentuje stan zjawisk transpersonalnych w oczach nauki:

[…] Każdy objaw tego typu był więc przez nich [badaczy – przyp. M.] określany jako psychotyczny, niezależnie od tego, czy występował u schizofrenicznego pacjenta, czy u osoby normalnej po zażyciu środka halucynogennego, spędzeniu kilku godzin w zbiorniku do deprywacji sensorycznej, u ucznia tradycji zen w czasie sesshin, czy u mistyków i nauczycieli duchowych tej miary co Śri Ramana Maharishi, Śri Aurobindo lub Jezus. […] Takie podejście z konieczności zakłada też sądy wartościujące – a dokładnie założenie, że zjawisk transpersonalnych nie da się pogodzić z „normalnym funkcjonowaniem umysłu” i dlatego powinno się je zwalczać”.[6]

Współczesny świat pragnie zatem, jeśli nie zwalczać to, często na siłę, przypisać wszystkiemu, co niepojęte łatki i nazwy, aby było pozornie poznane i bliskie, albo namacalne i rzeczywiste, poprzez wcielenie tego w materialną, zmysłową część egzystencji. To zrobiono ze śmiercią, odzierając ją z ponadczasowego znaczenia, a o życiu zapomniano, że istnieje. 

Ponownie odwołam się do sztuki, jako idealnego nośnika ukrytych informacji – takich, których nie doszukamy się w świecie nauki, ani materialnym paradygmacie współczesnych, konsumenckich społeczeństw. Otóż to zatopienie w świecie materialnym może być interpretowane – i widząc to, co faktycznie dzieje się obecnie – jest szaleństwem. Dla brytyjskiej dramatopisarki Sary Kane całe społeczeństwo miotało się w okowach takiego obłędu. Materializm bowiem oznacza całkowite rozdarcie duszy od ciała. Skrajny dualizm. W swoich sztukach autorka obrazuje skutki takiego oddzielenia – zgubne dla człowieka, jako indywiduum. Pełne makabry sceny są nośnikiem smutnej idei o normalności, którą osiągnąć można jedynie poprzez śmierć. Tylko ona pozwala na cielesne, emocjonalne i umysłowe połączenie z samym sobą. 

Odnosząc to ponownie do kultur archaicznych, można śmiało rzec, że śmierć sprawuje tutaj podobną funkcję – wyzwolenia, oczyszczenia, jedności z sacrum. Lecz w przeciwieństwie do owych ludów nie jest ona naturalnym połączeniem z Jednią, a rozpaczliwym wyborem jednostki, która nie dostrzega w swoim świecie żadnej duchowości, zabitej przez skrajny materializm i zewnętrzne kolekcjonerstwo – zastępujące to, co można kolekcjonować, ale jako duchowe uzupełnienia egzystencji, by harmonijnie żyć – na granicy? 

Doświadczenie harmonijnego życia rozumiem równoznacznie z jego czystym odczuwaniem. Z pewnością istnienia, zarówno rzeczywistości namacalnej, jak i tej dostępnej tylko poznaniu intuicyjnemu, albo po części rozumowemu. Wtedy także śmierć, jako zjawisko uśmiercenia tej pierwszej części naszej egzystencji, nabiera całkowicie innego wymiaru. A właściwie, jak już fizyka kwantowa udowadnia – przenosi w ów inny wymiar, być może całkowitego połączenia, jak chciała Kane. 

Naukowiec David Bohm próbował przedstawić nowy obraz świata, jaki wyłaniał się z mechaniki kwantowej – to świat holistyczny, niepodzielny i zmienny – podlega procesom zarówno w obrębie materii, jak i świadomości człowieka. Z tymże fizyk widział dychotomię umysł-materia, jako elementy identyczne w ostatecznym rozrachunku:

Świadomość w znacznie większym stopniu przynależy do ukrytego porządku rzeczy niż materia… A jednak na głębszym poziomie (materia i świadomość) są w zasadzie nierozłączne i na stałe splecione, tak jak w przypadku gry komputerowej, gdzie gracz i ekran są połączeni poprzez uczestnictwo w tych samych działaniach. Z tego punktu widzenia umysł i materia to dwa aspekty jednej całości, równie nierozdzielne jak forma i treść.[7]

            Świadomość w każdej z możliwych interpretacji fizyki kwantowej umieszczona jest w samym centrum rzeczywistości. Jakie to ma konsekwencje dla życia pojedynczego człowieka i jego postrzegania oraz poznawania świata? Pozwala na dowolną transgresję, zarówno w obrębie zmysłowości (na czym tradycyjne pojęcie transgresji się opiera), intelektu, jak i w kierunku tajemniczych sfer sacrum, ukrytych poziomów własnej osoby, która w pewnym momencie się zaciera na rzecz całościowego poziomu świadomości – i dalej rzecz można ciągnąć w nieskończoność, ale zapewne już nie za życia, a właśnie po śmierci.

            Podsumowując, współczesny świat, choć zagubiony w materii, dostarcza wielu wiadomości z dziedzin czysto fizycznych i naświetla w ten sposób problem śmierci i życia, jako nieodłącznych elementów istnienia człowieka. Elementów, które w sposób nieunikniony i ciągły wpływają na stan naszej świadomości, a ona sama na postawę wobec nich. Jeśli zatem uświadomimy sobie przytoczone w niniejszej pracy fakty, wynikające z rozumowej (a później już, transgresyjnie, intuicyjnej) obserwacji rzeczywistości i siebie samych, śmierć oraz życie być może przestaną być pustymi sloganami, towarem na sprzedaż, a staną się tym, czym w istocie są – doświadczeniem świadomości.

http://www.vismaya-maitreya.pl/gfdgrhrthrth.jpg


~~*~~




[1] Kupony rabatowe zakładu pogrzebowego, Polskie Książki Telefoniczne. Wrocław 2010.
[2] M. Eliade, Traktat o historii religii, tłum. J. Wierusz – Kowalski, Warszawa 1993, s. 437.
[3] S. Weil, Świadomość nadprzyrodzona, tłum. A. Olędzka-Frybesowa , Warszawa 1999, ss. 327–328.
[4] A. Jodorowsky, The Holy Mountain, tłum. Luna, 1973.
[5] S. Weil, Świadomość nadprzyrodzona, tłum. A. Olędzka-Frybesowa , Warszawa 1999, s. 47.
[6] S. Grof, Obszary nieświadomości, tłum. A. Szyjewski, 1999, s. 213.

[7] A. Peake, Czy istnieje życie po śmierci?, tłum. R. Waliś, Warszawa 2007, s. 42.

niedziela, 20 września 2015

"Pozdrowienia zza Granicy"

Pozdrowienia zza Granicy

 [trans-gresje]



Świat oczami niewidziany
w starym roku,
słów potoku bezmiar
kresów upatrzony
Niemy obraz braku myśli
toczy się po stepach
nowszym blaskiem mroku
Zapętleni w...
oczach, uszach innych,
w warstwach labiryntów
mowy miernych szyków
Stop! Ty w słowie uwięziony
odwróć głowę, spójrz w dal -
daj sobie świat.

Świt. Obudzisz się
w pustce własnej
srebrzystym krajobrazie
Niczego
Co zrobisz, wędrowcze
granice poznający?
Skocz, przepłyń, niech
wstęgą się za tobą rozwiną.

I biegnąc szlakiem słów -
niewypowiedzianych - 
stań w blasku ciemności
swojej duszy
Lękający się słowa!
Bez odwagi żyjący
otuli Cię powiew świeżości
i wrócisz na ziemię,
w sennym kołnierzu,
kombinezonie marzeń.

Stań wnet nagi na pustynnym 
padole - bez łez.
Nagi i skromny, bez duszy ukrytej:
za którą unosi się pachnący
 bez -
znaczenia to jest.



piątek, 11 września 2015

{SŚ3} Bezpiecznie w odpadkach wymarłych myśli siedzieć


{SŚ3}



Formy w głowie mogą być odpowiednikami niezliczonej ilości, często bezużytecznych treści. Jak wiatr może być czystą formą dźwięku, pustką lekkości, tak myśl wybierana na samą formę, doda nam wewnętrznej powabności.

Nikt się już nie bawi w wychodzenie rozumem dalej, niż nakazuje konstytucja, święte księgi i naukowe schematy. Jakże kochamy ich pewność i w tej spekulatywnej pewności lokujemy wygodę codziennego życia. Naprzód - w treści bogate, a pustką ziejące, bo nie ma własnej jej definicji. W treściach zatopić się, niech wraz z jedzeniem, ocieka nimi nasze ciało. Pozbawieni form, przeładowani jałowym zgiełkiem słów, myśli, obrazów.
Ociekające są Niczym
 tłuszcz z twojej kolacji. W Braku upatrzyć swój cel i bezgłośnie do niego dążyć. Zostawić w potrzasku gnijące z przepełnienia myśli, które bombardują nas od świtu do nocy i nawet w snach atakują, każą się budzić i z oczyma wlepionymi w sufit, rzuć je i mielić, przemyśliwać do końca.
A końca nigdy nie ma, bo nie ma żadnej formy. Bez schematu nie ma transgresji, a bez niej nie ma poznania.

Uwięzieni w labiryntach pozorów nie wiemy, że istnieje granica, która jak dźwięk rozhulanego wiatru niesie gdzieś - bez treści warkoczy - w wolności umysłu światy spokojne.


Z odwagą w te paradoksy nikt już nie zagląda, bezpiecznie w odpadkach wymarłych myśli siedzieć. Codziennie na nowo zbierać ich odchody, a z tego lepić cuchnące, smutne twory. Jak krzyżówki zwierząt, dla radości posiadania małych mutantów pozbawionych naturalnej formy. Jak bieg rzeki, zmieniany dowolnie i stawiane na wyspach oceany obsypane pieniędzmi.


Wziąłeś jabłko, człowieku, a już o tym nie pamiętasz. Odróżnienie dobra od zła to schemat, nieszczęsny proceder, a jednak fermentujące w jelitach treści dzielisz i układasz wedle hierarchii: złe, bardzo złe, trochę złe, wytłumaczalne.

Zwymiotuj nimi na swoją poduszkę.

Odwagi, by ruszyć tam, gdzie formy można czystością poranków opisać.  

Za granicę treści wyciekających już przez każdy otwór twego ciała.

Tam dźwięk rozlegnie się, kosząc odmęty nieświadomości. Wypadnie garść słów, by zasadzić nowe drzewo, powoli rozrastające się po pustynnym ogrodzie świadomości




~~*~~

wtorek, 1 września 2015

Wieczory z The Residents



Wieczory z The Residents



            Co wiecie na temat granic przekraczanych mentalnie? 
Możliwe jest odważne i uparte dążenie w kierunku świeżości umysłu, która czeka gdzieś za ignorowanym przez nas przejściem. Bo naprawdę nas to nie interesuje, ciekawsze są inne rzeczy, a tych świat dostarcza nam bardzo nachalnie. Więc odwracamy się i granice mentalne rzadko kiedy zajmują naszą uwagę. 
         Przekraczanie tego, co nas zajmuje (świadomie czy nie) w coraz bardziej obłąkanym różnorodnością świecie - to idea.

            W sztuce istnieje pewna ciekawa granica – pomiędzy odbiorcą, a twórcą. Ale jeśli wiemy dużo o twórcy i znamy jego dzieła to raczej nie ma problemu, by ułożyć sobie jakiś ogólny obraz dorobku i przekazu w nim zawartego. Co jeśli pojawia się bardzo wyraźna anonimowość twórcy? Granica w poznaniu, prawda? Ograniczenie różnorodności, która mogłaby ukoić miotający się w pojęciach i porównaniach umysł. 
           A może wręcz przeciwnie?




            The Residents to zespół, który od początku swojej działalności (1969r., USA) pozostaje anonimowy. Ich tajemniczość budzi niezwykłe podniecenie, najczęściej wśród osób, które nie mają ochoty wejść głębiej w świat muzyki przez zespół prezentowanej. Coś bowiem musi im przyświecać, skoro tyle lat ukrywają się pod wielkimi gałkami ocznymi, lub jak teraz – maskami. Albo równocześnie nie przyświeca im nic, oprócz zachowania anonimowości i przez to całkowitej niezależności dla swojej twórczości. To posunięcie zasługuje na oklaski i oddalenie się z szacunkiem od ukrytych osób występujących na scenie. Zobaczmy w nich to, kim chcą w naszych oczach być i niech muzyka wraz z przemyślaną aranżacją zabierze nas w swój wartki nurt.


            Gdy poznałam The Residents zafascynowała mnie przede wszystkim dziwaczność ich utworów i wideo. Wymykali się jakiejkolwiek klasyfikacji. Awangarda, owszem, ale to wciąż za mało. Zabawa i igraszka z samą teorią muzyki i ze słuchaczami, którzy lubią wszystko ze sobą zestawiać i porównywać. Lecz The Residents nie da się porównać do niczego i lepiej tego zresztą nie robić. Natomiast inspiracje od nich czerpane łatwo odnaleźć we współczesnej muzyce awangardowej, także w Polsce, co niezwykle cieszy i napawa dumą. Podejrzewam jednak, że pisząc inspiracje posuwam się za daleko. The Residents otworzyli pewne drzwi i wciąż, wytrwale trzymają je otwarte. Nieliczni odważyli się przez nie przejść i tworzyć w podobnym nurcie, równocześnie wyginając jego brzegi, nadając temu cechy indywidualności. Tak, bo żadnych drzwi nie ma i w ogóle po co bawić się w metafory.


 


            Dla poznania zespołu postanowiłam codziennie wieczorem przesłuchać jednego albumu. Porwało mnie to w tak dziwaczne odmęty umysłu, że w pewnym momencie musiałam przerwać… i tak się zaczęła długa przygoda z muzyką Randy’ego, Chuck’a i Bob’a, zwieńczona tegorocznym koncertem zespołu na OFF Festiwalu w Katowicach. Spadł on jakby z nieba w czasie, gdy słowo muzyka, dzięki The Residents, postradała swoje ramy i stała się sama w sobie wyrazem pewnych form (treści tanecznie i nieodwracalnie zmieniły się w formy) i jedyną możliwością dla dalszej eksploracji tematu było ujrzenie go na żywo.

            Poniższy tekst to zlepek obserwacji dotyczących muzyki The Residents jeszcze sprzed koncertu na OFF Festiwalu, o którym napiszę na koniec i podsumuję tym całą przygodę.





I




            Po raz kolejny siadam za klawiaturą z nadzieją, że tym razem uda mi się rozgryźć ten stan świadomości – prezentowany w twórczości zespołu The Residents. Albo raczej, będący po prostu The Residents, bo zespół scalony jest ze snutą przez siebie koncepcją muzyki.

            Włączyłam youtube i mój wzrok spoczął na wybranych dla ciebie i pokazał The Residents – My Brother Paul. Przeszył mnie dreszcz – który to już wieczór z The Residents!? Nie podołam, nie po poprzednich labiryntach. (Muzyka pogruchotała dźwięk, a dźwięk muzykę i wszystko straciło na znaczeniu). Mimo tego klikam i marszczę brwi. Ten obłąkańczy róż!





I chce mi się śmiać. Nie z czegoś konkretnego. To najbardziej wyluzowany śmiech na świecie. Po prostu odprężenie. To co widzę i przede wszystkim słyszę, to zabawa. Wibrująca zabawa dźwiękiem i atmosferą.

            A poprzez to – życiem.

            Czytelniku – odpręż się przy tym kawałku, śmiejąc się, bo dystans i brak odniesień to pełnia zrozumienia.

            Trochę aktorstwa, świetnych aranżacji, muzyki tworzonej i muzyki jako takiej, przekształcanej bez żadnych zasad. To właśnie zespół The Residents.

           

            Oni nie mówią – popłyń w różnorodności.

            Mówią – utop się w niej, a potem śmiej z tego. Z niej.


           

            Z różnorodności, która otacza nas nie tylko na każdym kroku zwyczajnego życia, ale przede wszystkim wśród wytworów kultury. Te Residents wyrażają się w każdym jej odcieniu, poprzez teatralizację zarówno w oprawie muzycznej, jak i aranżacyjnej; w całym spektrum oddziaływania koncertowego.

            Poza tym cechuje ich indywidualizm. Wielki indywidualizm zespołu, obrazowany między innymi tym, że pozostają w ukryciu przed swoimi słuchaczami i widzami. Lecz w ukryciu to nie najlepsze słowo. Tworzą sztukę dla sztuki – anonimowość to w tym nurcie szlachetne posunięcie, a poza tym dodaje wszystkiemu wielkiej nici tajemnicy i aurę dziwactwa.

            Z dziwactwem właśnie są kojarzeni The Residents. Pod względem obrazów i sposobów umiejętnego przeistaczania starych, znanych nut, uderzają w odbiorcę potokiem często niezrozumiałych symboli. Lub bliżej nieokreślonych dźwięków. Tajemnica ujawnia się, kiedy próbujemy naprawdę posłuchać tej muzyki. Nie oceniać jej, a poczuć, dać jej pole do popisu w naszym umyśle i poza nim.      

           

            Tak, po czasie zacznie to wiercić w głowie dziwne, podejrzane tunele i przestanie bawić – albo dopiero wtedy zacznie. The Residents wywołują skrajne emocje i to wcale nie musi znaczyć, że będą się podobać lub nie. Uruchamiają często w nas coś obojętnego. Możemy odebrać ich twórczość jako show i zabawę formą oraz treścią, albo wejść głębiej i … odnieść ją do własnego życia. Zapytacie, czemu nie ma tu teraz wielkich słów typu: zrozumieć, pojąć, poczuć? Otóż one właśnie doświadczenie oznaczają. Gdy odniesiemy zjawisko do samego siebie, wyjaśni się wiele tajemniczych spraw.



            Dlatego Wieczory z The Residents nauczyły mnie wiele i to również wpływa na mój stosunek do nich. Sami na sobie pozwalają doświadczyć zdystansowanego oglądu rzeczywistości przedstawionej. W dowolnej formie; tu mamy konkretną muzykę, twórcę, może to być jednak inna materia.

            Sztuka, film, muzyka, technologia.

           



II




            The Residents igrają z piekła i nieba. Pozostają na ziemi – mówią, abyś się odwrócił i spojrzał na nią z oddali.




            Przyjrzyjmy się temu światu!



            Zespół The Residents pierwszym albumem rzuca rękawicę muzyce popularnej. Przekształcając okładkę The Beatles, tworzą własną wersję słynnej płyty. Czy to forma buntu wobec stanu muzyki czy może własny odezw, zabranie głosu? Sposób, w jaki zespół wprowadza słuchacza w swój powykręcany świat, budzi niepokój, a zarazem to on każe posuwać się dalej – zwiedzić go, poznać. Dziwne dźwięki, słowa, wywołują nasze głęboko ukryte pokłady pewnej części człowieczeństwa. To ta część w nas, która pozostaje w uśpieniu, przykryta warstwą kurzu tradycji, obyczajów i kultury. Odczuwamy ją, kiedy odpuścimy ze wszelkim poznaniem i nazywaniem i pozwolimy sobie po prostu czuć i z dystansem przyglądać się światu. 




            Właśnie taką cząstkę człowieka budzą dźwięki Meet The Residents. Ta dziwna cząstka jest wiecznie rozbawiona, odprężona i niewiele potrafi ją wkurzyć, a jednak okazuje się bardzo delikatna na wszelkie melodie. Oczogłowi dostarczają nam ich pod dostatkiem, wraz z niespotykanymi w muzyce rozwiązaniami. Niektóre dźwięki przypominają raczej amatorskie granie na prowizorycznych bębenkach i szkle, przywodzą na myśl jakieś stare, nieznane, a mimo to rozpoznawalne techniki.

            Nowatorstwo? Z cała pewnością. Nie zapominajmy jednak, że jesteśmy w latach 70tych. The Residents są znani tylko w szczególnych kręgach. Ich popularność płynie jednostajnym nurtem, ale przyciąga ludzi naprawdę zainteresowanych innymi możliwościami muzyki.



            Już po pierwszej płycie miałam odczucie, że zaczyna się coś niezwykle dziwnego. Bo – rozumiem, nagrać płytę równie pokręconą i na tym skończyć; no dobrze, kilka płyt. Ale dyskografia Residents jest piekielnie długa. Tyle rzeczy zrobili i w dodatku wciąż trzymają się swojego sposobu widzenia muzyki. To dodaje nie tylko wiarygodności, ale też ponadczasowości zespołowi. 


            Więc pomyślałam – co będzie dalej? To musi być całkowity odjazd. Zespół nie pozwala się nudzić. Każda płyta to całkowicie inna podróż. Tak też następnym albumem, z jakim się zapoznałam, był The commercial album zawierający covery znanych kawałków. Zdecydowanie najbardziej oryginalne i hipnotyzujące to odsłony przebojów takich jak Hit the Road Jack czy Jailhause Rock. To z pewnością jeden z lepszych albumów. Uwodzi lekkością i wyrafinowaniem swoich harców ze znanymi dźwiękami. Pozwala na świetną zabawę przy słuchaniu. To równocześnie pstryczek w nos całej komercjalnej muzyce, ponieważ The Residents wprowadzają paranoiczny klimat w znane przeboje, a przez to odwracają ich znaczenie. Hipnoza, umasowienie? Można zagłębiać się w samą istotę komercji i jej roli w naszym życiu, całym sposobie postrzegania. Właśnie tym, które zasłania tę cząstkę nas zdolną do bezinteresownej radości i czucia.






III




            The Residents przyciągają możliwością odpuszczenia.




            Przy słuchaniu muzyki The Residents możesz się na nich irytować, ale spróbuj odpuścić. Zrób na przekór sobie. Mózg też się w końcu przyzwyczai, a nawet zacznie mu się to podobać. Nie wiem jeszcze czy to dobrze czy źle? Mój jak na razie jest w amoku.

            Z pewnością zespół byłby z takiego rezultatu zadowolony.

            Wkłada bowiem dużo pracy w swoje dzieła. Każdy album to przemyślana struktura. Majstersztykiem okazał się Eskimo, uznawany za najlepszy The Residents. Opowiada o życiu Eskimosów z ich autentycznymi głosami i śpiewami oraz dziwnymi, polarnymi dźwiękami. Mroźna, prehistoryczna, wręcz prymitywna atmosfera rozchodzi się z głośników, wprowadza w trans – dosłownie.


Muzykę The Residents cechują więc z jednej strony skrajna dziwaczność, ale też pełne słodyczy zamiłowanie do popowych, tanecznych nut. Melodyjność niektórych utworów sprawia, że nie można przejść obok nich obojętnie. Jednak gdy usłyszymy kolejny, całkowicie wykręcony, marszczymy brwi i idziemy dalej. A niepotrzebnie! Bo te dwa style łączą się w ich własny, groteskowy image i zachęcają do zabawy także odbiorców. Ja się czuję zachęcona, w końcu to jedyny zespół, który pochłonął mnie doszczętnie samą twórczością. Nic nie chcę o nim wiedzieć i zagłębiać się w teorie na temat tożsamości twórców. 


The Residents pozwalają się odkryć poprzez muzykę, zapraszają na kosmiczną, a jednak osadzoną na ziemi podróż. Przejazd pomiędzy najróżniejszymi ludzkimi przywarami, stereotypami, cechami, ciałami, kośćmi i tworami myślowymi – wszystko oglądasz zdystansowany i sycisz (bądź nie) tym, jak bardzo groteskowy jest świat.


Naprawdę, to co piszę jest strasznie abstrakcyjne, ponieważ The Residents trzeba po prostu doświadczyć. Czasem wystarczy poczekać do świtu, żeby dopasować się mózgowo do klimatu proponowanego przez zespół. Mam wrażenie, że nigdy ich lepiej nie rozumiałam niż teraz. A jest po szóstej rano i z pewnością ten dzień będzie dniem dziwactw. To przyjemnie zaczynać go w ten sposób. Od rana porządna dawka zabawy formą. Uwielbiam takie proste, choć wymagające wielkiego wyczucia, zabawy.

Dość często używam słowa „zabawy”. Rzeczywiście, jedno co z pewnością można powiedzieć o Oczogłowych to ich niepowstrzymana zabawa wszystkim, co możliwe. Wykorzystują znane motywy i tematy, dodają im popularną otoczkę, a potem wykręcają zwierzęcymi odgłosami i surrealistycznymi teledyskami, które śmieszą, przerażają, a zarazem uderzają swoim kiczem w tę ignorancką część nas i igrają z niej beztrosko.

            




IV




      Wszyscy mamy trochę szaloną naturę, przyznaj się do tego i zacznij cieszyć, bo co innego pozostało? Muzyka, coś nieuchwytnego, bo złożonego z dźwięków, jest królestwem przestrzeni, treści pozbawionej formy. A jednak wywołuje reakcje, obrazy, skojarzenia – to wtrąca ją w konkretną formę. Co jeśli ta forma zostanie przerysowana do granic możliwości, zaciśnie się, a elastyczny dźwięk stanie jej częścią?



      Dlatego The Residents tworzą abstrakcyjne wideo do swoich utworów, dlatego skupiają się na ich wyrażeniu, urealnieniu poprzez scenografię, kostiumy, symbole. The Residents w subtelnie – choć to słowo nie najlepiej pasuje do zespołu – podrzucają formę interpretacji utworu. Niejednokrotnie muzyka, tekst i obraz są idealnie dopasowane, lecz zdarza się też, że samo słuchanie, bez patrzenia, tworzy w głowie tak wystrzelone światy, że naprawdę – lepiej trzymać się ziemi. Residents tworzą świetne inscenizacje i porywają w swe historie publiczność na koncertach, a widzów przed ekranami, dodając swojej twórczości pewnych ram.

      Jeśli coś tu teraz zgrzytnie w czytaniu, to dobrze, ponieważ The Residents mają przecież poza jakiekolwiek ramy wychodzić! Sprytne posunięcie prawda? Tworzenie ram, kolejnych i kolejnych w sztuce to zachęta do transgresji. Do przekraczania wyznaczonych granic w nieskończoność. To właśnie lubię najbardziej w muzyce – jej umiejętność wbijania człowieka w teraźniejszość.

      Zatem zespół równocześnie zakreśla swoje własne granice. To w końcu Rezydenci. Prawdziwa sztuka by nie istniała, gdyby nie jej indywidualność. Tak też tworząc coś – muzykę, jak tutaj – musimy nadać jej, obok wszechogarniających doznań zmysłowych i pozazmysłowych, nutkę konkretnego, mocnego wyrazu. Linii wiodącej.      


      The Residents rozwijają swoją nić nieprzerwanie i z determinacją godną podziwu.


      I nad tą nicią staram się lecieć, wytrwale, odważnie obserwować poczynania każdego dźwięku. Z największą fascynacją wobec tych mrocznych, archaicznych przedstawień, jak w albumie Hunters (1995), momentami przypominającego eksperymentalny minimalizm, lub Not Available (1978) ze świetnym Never known questions. Ale równocześnie z radością przyjmując taneczne, popowe w pewnym sensie aranżacje, w których zespół tematykę demoniczną i okrutną ukazuje w powabnej i lekkiej krasie (np. Demons dance alone, 2002). Żaden motyw nie jest im obcy - dowodzi tego choćby Ten Little Piggies (2009), futurystyczna kompilacja ze świetnymi instrumentalnymi kawałkami, wybitnie oryginalnymi.

 


      Największą zaś muzyczną niespodzianką był dla mnie album Mush-Room, delikatnie psychodeliczny, z dużą dozą tajemnicy ukrytej w kątach grzybowego pomieszczenia, dźwiękami dzikich zwierząt i pogwizdywaniem. Prawdziwy majstersztyk muzyczny i dowód na niebywałe zdolności w operowaniu dźwiękiem. Tutaj ukazuje się więcej powagi niż w pozostałych albumach zespołu, choć w połączeniu z mrocznością grzybowego albumu, ta powaga prowadzi w prawdziwą psychodeliczną podróż. Czy za rękę z The Residents byście się odważyli? Ja to rozważam, a może już nie muszę… zdecydowali za mnie.



      Innego rodzaju wycieczkę oferuje album Freak Show, będący kwintesencją stylu, jaki zespól wypracował. Muzyka z tego albumu jest soundtrackiem do widowiska, które zostało zarejestrowane w Pradze, w teatrze Archa w 1995r. Z całą pewnością najlepszego widowiska, jakie obejrzałam w swoim życiu i dumą napawa mnie fakt, że jego autorami byli Oczogłowi. Zachwyca mnie ich wszechstronność. 





      Czekałam, by ujrzeć ją na żywo, lecz czy takie czekanie nie wyrabia niepotrzebnych wyobrażeń? Usiłowałam tego uniknąć – na marne. Chociaż nie wiedziałam czego się spodziewać po koncercie na OFF Festiwalu, ponieważ nie czytałam nic przedtem o obecnej trasie koncertowej - Shadowland part 3, wyobrażałam sobie wielkie przedstawienie i jego bohaterów przewyższających swoim kunsztem wszystkich artystów na festiwalu.




      Oczywiście nie napiszę, że rozczarowałam się i moje marzenia legły w gruzach. Dostałam raczej wewnętrznego kopniaka, by nie przeceniać czegoś, co przeceniane być nie chce. By pozwolić mu pozostać na swoim miejscu. A to miejsce wyraźnie chce być poza muzyką tradycyjnie rozumianą, chce kopać ją w tyłek, tańczyć u jej boku i naśmiewać się ze stojącej z otwartymi ustami publiki, która nie do końca łapie w czym rzecz. I dobrze, bo chodzi o to, że wszyscy jesteśmy żywi. I tyle!



      Koncert był ułożony. W jakiś sposób był po prostu normalny. Ale tak naprawdę ukazał artystów w pełnym tego słowa znaczeniu – The Residents są na scenie już tak długo, że pomimo przebrań i masek, widziałam ich obycie, pewność siebie i konkretyzm. Ukazali historie o życiu, śmierci, ciele, reinkarnacji, transmigracji i wszystkim co z tym związane - to był temat trzeciej części Shadowland.  
       Prezentowane w wielkiej magicznej kuli historyjki wciągały publiczność, czasem bawiąc, czasem irytując. Randy, Chuck i Bob byli sobą – bawili się formą i nie dawali nic ponad to, co powinni. Wciąż gramy – wszystko jest grą. Wiszące za nimi wielkie płachty w szachownice i takie same gatki Randy’ego, wprowadziły symbolikę odwiecznej gry ze śmiercią i z życiem każdego z nas. A przede wszystkim – z naszymi wyobrażeniami na ten temat.


      To właśnie zostało przygaszone. Odpuścić i dać się porwać najbardziej dziwacznemu i pokręconemu zespołowi, jaki istnieje. Jeśli świat i życie ludzkie może być w jakikolwiek sposób, oryginalnie jeszcze opisane, to tylko przez The Residents. 





   A poza tym The Residents wyrazili w najpiękniejszy sposób to, dlaczego tak bardzo lubię krowy:




      Nauczyli mnie, że najbardziej ciekawe i owocne jest przekraczanie tych niewygodnych granic. Tych, których wcale nie macie ochoty przekraczać, które nawet nie napawają zainteresowaniem. Jeśli chcecie zrozumieć ich muzykę to próbujcie, zabawicie się, bo w pewnym momencie jedyne co wam pozostanie to usiąść i zanieść się śmiechem przy jednym z takich kawałków jak Wonderful. 
        Posłuchajcie czasem tekstów, zatańczcie ze słowami, zapraszam serdecznie i z pełną odpowiedzialnością, na piknik w dżungli!






A TUTAJ zestaw moich wieczorów z The Residents.

~~*~~