Wieczory z The Residents
Co wiecie
na temat granic przekraczanych mentalnie?
Możliwe jest odważne i uparte dążenie w kierunku świeżości umysłu, która czeka gdzieś za ignorowanym przez nas przejściem. Bo naprawdę nas to nie interesuje, ciekawsze są inne rzeczy, a tych świat dostarcza nam bardzo nachalnie. Więc odwracamy się i granice mentalne rzadko kiedy zajmują naszą uwagę.
Możliwe jest odważne i uparte dążenie w kierunku świeżości umysłu, która czeka gdzieś za ignorowanym przez nas przejściem. Bo naprawdę nas to nie interesuje, ciekawsze są inne rzeczy, a tych świat dostarcza nam bardzo nachalnie. Więc odwracamy się i granice mentalne rzadko kiedy zajmują naszą uwagę.
Przekraczanie tego, co nas zajmuje (świadomie czy nie) w coraz bardziej obłąkanym różnorodnością świecie - to idea.
W sztuce
istnieje pewna ciekawa granica – pomiędzy odbiorcą, a twórcą. Ale jeśli wiemy
dużo o twórcy i znamy jego dzieła to raczej nie ma problemu, by ułożyć sobie
jakiś ogólny obraz dorobku i przekazu w nim zawartego. Co jeśli pojawia się
bardzo wyraźna anonimowość twórcy? Granica w poznaniu, prawda? Ograniczenie różnorodności, która mogłaby ukoić miotający się w pojęciach i porównaniach umysł.
A może wręcz
przeciwnie?
The
Residents to zespół, który od początku swojej działalności (1969r., USA)
pozostaje anonimowy. Ich tajemniczość budzi niezwykłe podniecenie, najczęściej
wśród osób, które nie mają ochoty wejść głębiej w świat muzyki przez zespół
prezentowanej. Coś bowiem musi im przyświecać, skoro tyle lat ukrywają się pod
wielkimi gałkami ocznymi, lub jak teraz – maskami. Albo równocześnie nie
przyświeca im nic, oprócz zachowania anonimowości i przez to całkowitej
niezależności dla swojej twórczości. To posunięcie zasługuje na oklaski i
oddalenie się z szacunkiem od ukrytych osób występujących na scenie. Zobaczmy w
nich to, kim chcą w naszych oczach być i niech muzyka wraz z przemyślaną
aranżacją zabierze nas w swój wartki nurt.
Gdy poznałam
The Residents zafascynowała mnie przede wszystkim dziwaczność ich utworów i
wideo. Wymykali się jakiejkolwiek klasyfikacji. Awangarda, owszem, ale to wciąż
za mało. Zabawa i igraszka z samą teorią muzyki i ze słuchaczami, którzy lubią
wszystko ze sobą zestawiać i porównywać. Lecz The Residents nie da się porównać
do niczego i lepiej tego zresztą nie robić. Natomiast inspiracje od nich
czerpane łatwo odnaleźć we współczesnej muzyce awangardowej, także w Polsce, co
niezwykle cieszy i napawa dumą. Podejrzewam jednak, że pisząc inspiracje posuwam się za daleko. The
Residents otworzyli pewne drzwi i wciąż, wytrwale trzymają je otwarte.
Nieliczni odważyli się przez nie przejść i tworzyć w podobnym nurcie, równocześnie
wyginając jego brzegi, nadając temu cechy indywidualności. Tak, bo żadnych
drzwi nie ma i w ogóle po co bawić się w metafory.
Dla
poznania zespołu postanowiłam codziennie wieczorem przesłuchać jednego albumu.
Porwało mnie to w tak dziwaczne odmęty umysłu, że w pewnym momencie musiałam
przerwać… i tak się zaczęła długa przygoda z muzyką Randy’ego, Chuck’a i Bob’a,
zwieńczona tegorocznym koncertem zespołu na OFF Festiwalu w Katowicach. Spadł
on jakby z nieba w czasie, gdy słowo muzyka, dzięki The Residents, postradała
swoje ramy i stała się sama w sobie wyrazem pewnych form (treści tanecznie i
nieodwracalnie zmieniły się w formy) i jedyną możliwością dla dalszej
eksploracji tematu było ujrzenie go na żywo.
Poniższy
tekst to zlepek obserwacji dotyczących muzyki The Residents jeszcze sprzed
koncertu na OFF Festiwalu, o którym napiszę na koniec i podsumuję tym całą
przygodę.
I
Po raz
kolejny siadam za klawiaturą z nadzieją, że tym razem uda mi się rozgryźć ten stan
świadomości – prezentowany w twórczości zespołu The Residents. Albo raczej,
będący po prostu The Residents, bo zespół scalony jest ze snutą przez siebie
koncepcją muzyki.
Włączyłam youtube i mój wzrok spoczął na wybranych dla ciebie i pokazał The
Residents – My Brother Paul. Przeszył mnie dreszcz – który to już wieczór z
The Residents!? Nie podołam, nie po poprzednich labiryntach. (Muzyka
pogruchotała dźwięk, a dźwięk muzykę i wszystko straciło na znaczeniu). Mimo
tego klikam i marszczę brwi. Ten obłąkańczy róż!
I chce mi się śmiać. Nie z czegoś
konkretnego. To najbardziej wyluzowany śmiech na świecie. Po prostu
odprężenie. To co widzę i przede wszystkim słyszę, to zabawa. Wibrująca zabawa
dźwiękiem i atmosferą.
A poprzez
to – życiem.
Czytelniku
– odpręż się przy tym kawałku, śmiejąc się, bo dystans i brak odniesień to
pełnia zrozumienia.
Trochę
aktorstwa, świetnych aranżacji, muzyki tworzonej i muzyki jako takiej,
przekształcanej bez żadnych zasad. To właśnie zespół The Residents.
Oni nie mówią – popłyń w różnorodności.
Mówią – utop się w niej, a potem śmiej z tego. Z niej.
Z
różnorodności, która otacza nas nie tylko na każdym kroku zwyczajnego życia,
ale przede wszystkim wśród wytworów kultury. Te Residents wyrażają się w każdym
jej odcieniu, poprzez teatralizację zarówno w oprawie muzycznej, jak i
aranżacyjnej; w całym spektrum oddziaływania koncertowego.
Poza tym
cechuje ich indywidualizm. Wielki indywidualizm zespołu, obrazowany między innymi tym, że
pozostają w ukryciu przed swoimi słuchaczami i widzami. Lecz w ukryciu to nie
najlepsze słowo. Tworzą sztukę dla sztuki – anonimowość to w tym nurcie
szlachetne posunięcie, a poza tym dodaje wszystkiemu wielkiej nici tajemnicy i
aurę dziwactwa.
Z
dziwactwem właśnie są kojarzeni The Residents. Pod względem obrazów i sposobów
umiejętnego przeistaczania starych, znanych nut, uderzają w odbiorcę potokiem
często niezrozumiałych symboli. Lub bliżej nieokreślonych dźwięków. Tajemnica
ujawnia się, kiedy próbujemy naprawdę posłuchać
tej muzyki. Nie oceniać jej, a poczuć, dać jej pole do popisu w naszym umyśle i
poza nim.
Tak, po
czasie zacznie to wiercić w głowie dziwne, podejrzane tunele i przestanie bawić
– albo dopiero wtedy zacznie. The Residents wywołują skrajne emocje i to wcale
nie musi znaczyć, że będą się podobać lub nie. Uruchamiają często w nas coś
obojętnego. Możemy odebrać ich twórczość jako show i zabawę formą oraz treścią,
albo wejść głębiej i … odnieść ją do własnego życia. Zapytacie, czemu nie ma tu
teraz wielkich słów typu: zrozumieć, pojąć, poczuć? Otóż one właśnie
doświadczenie oznaczają. Gdy odniesiemy zjawisko do samego siebie, wyjaśni się
wiele tajemniczych spraw.
Dlatego
Wieczory z The Residents nauczyły mnie wiele i to również wpływa na mój
stosunek do nich. Sami na sobie pozwalają doświadczyć zdystansowanego oglądu
rzeczywistości przedstawionej. W dowolnej formie; tu mamy konkretną muzykę,
twórcę, może to być jednak inna materia.
Sztuka,
film, muzyka, technologia.
II
The Residents igrają z piekła i nieba. Pozostają na ziemi – mówią, abyś się odwrócił i spojrzał na nią z oddali.
Przyjrzyjmy
się temu światu!
Zespół The
Residents pierwszym albumem rzuca rękawicę muzyce popularnej. Przekształcając
okładkę The Beatles, tworzą własną
wersję słynnej płyty. Czy to forma buntu wobec stanu muzyki czy może własny
odezw, zabranie głosu? Sposób, w jaki zespół wprowadza słuchacza w swój
powykręcany świat, budzi niepokój, a zarazem to on każe posuwać się dalej –
zwiedzić go, poznać. Dziwne dźwięki, słowa, wywołują nasze głęboko ukryte
pokłady pewnej części człowieczeństwa. To ta część w nas, która pozostaje w
uśpieniu, przykryta warstwą kurzu tradycji, obyczajów i kultury. Odczuwamy ją,
kiedy odpuścimy ze wszelkim poznaniem i nazywaniem i pozwolimy sobie po prostu
czuć i z dystansem przyglądać się światu.
Właśnie
taką cząstkę człowieka budzą dźwięki Meet
The Residents. Ta dziwna cząstka jest wiecznie rozbawiona, odprężona i
niewiele potrafi ją wkurzyć, a jednak okazuje się bardzo delikatna na wszelkie
melodie. Oczogłowi dostarczają nam
ich pod dostatkiem, wraz z niespotykanymi w muzyce rozwiązaniami. Niektóre
dźwięki przypominają raczej amatorskie granie na prowizorycznych bębenkach i
szkle, przywodzą na myśl jakieś stare, nieznane, a mimo to rozpoznawalne techniki.
Nowatorstwo?
Z cała pewnością. Nie zapominajmy jednak, że jesteśmy w latach 70tych. The
Residents są znani tylko w szczególnych kręgach. Ich popularność płynie
jednostajnym nurtem, ale przyciąga ludzi naprawdę zainteresowanych innymi
możliwościami muzyki.
Już po
pierwszej płycie miałam odczucie, że zaczyna się coś niezwykle dziwnego. Bo –
rozumiem, nagrać płytę równie pokręconą i na tym skończyć; no dobrze, kilka
płyt. Ale dyskografia Residents jest piekielnie długa. Tyle rzeczy zrobili i w
dodatku wciąż trzymają się swojego sposobu widzenia muzyki. To dodaje nie tylko
wiarygodności, ale też ponadczasowości zespołowi.
Więc
pomyślałam – co będzie dalej? To musi być całkowity odjazd. Zespół nie pozwala
się nudzić. Każda płyta to całkowicie inna podróż. Tak też następnym albumem, z
jakim się zapoznałam, był The commercial album zawierający covery
znanych kawałków. Zdecydowanie najbardziej oryginalne i hipnotyzujące to
odsłony przebojów takich jak Hit the Road
Jack czy Jailhause Rock. To z
pewnością jeden z lepszych albumów. Uwodzi lekkością i wyrafinowaniem swoich
harców ze znanymi dźwiękami. Pozwala na świetną zabawę przy słuchaniu. To
równocześnie pstryczek w nos całej komercjalnej muzyce, ponieważ The Residents
wprowadzają paranoiczny klimat w znane przeboje, a przez to odwracają ich
znaczenie. Hipnoza, umasowienie? Można zagłębiać się w samą istotę komercji i
jej roli w naszym życiu, całym sposobie postrzegania. Właśnie tym, które
zasłania tę cząstkę nas zdolną do bezinteresownej radości i czucia.
III
The Residents przyciągają możliwością odpuszczenia.
Przy
słuchaniu muzyki The Residents możesz się na nich irytować, ale spróbuj
odpuścić. Zrób na przekór sobie. Mózg też się w końcu przyzwyczai, a nawet
zacznie mu się to podobać. Nie wiem jeszcze czy to dobrze czy źle? Mój jak na
razie jest w amoku.
Z pewnością
zespół byłby z takiego rezultatu zadowolony.
Wkłada
bowiem dużo pracy w swoje dzieła. Każdy album to przemyślana struktura.
Majstersztykiem okazał się Eskimo,
uznawany za najlepszy The Residents. Opowiada o życiu Eskimosów z ich
autentycznymi głosami i śpiewami oraz dziwnymi, polarnymi dźwiękami. Mroźna,
prehistoryczna, wręcz prymitywna atmosfera rozchodzi się z głośników, wprowadza
w trans – dosłownie.
Muzykę The Residents cechują więc
z jednej strony skrajna dziwaczność, ale też pełne słodyczy zamiłowanie do
popowych, tanecznych nut. Melodyjność niektórych utworów sprawia, że nie można
przejść obok nich obojętnie. Jednak gdy usłyszymy kolejny, całkowicie
wykręcony, marszczymy brwi i idziemy dalej. A niepotrzebnie! Bo te dwa style
łączą się w ich własny, groteskowy image i zachęcają do zabawy także odbiorców.
Ja się czuję zachęcona, w końcu to jedyny zespół, który pochłonął mnie
doszczętnie samą twórczością. Nic nie chcę o nim wiedzieć i zagłębiać się w
teorie na temat tożsamości twórców.
The Residents pozwalają się odkryć
poprzez muzykę, zapraszają na kosmiczną, a jednak osadzoną na ziemi podróż.
Przejazd pomiędzy najróżniejszymi ludzkimi przywarami, stereotypami, cechami,
ciałami, kośćmi i tworami myślowymi – wszystko oglądasz zdystansowany i sycisz
(bądź nie) tym, jak bardzo groteskowy jest świat.
Naprawdę, to co piszę jest
strasznie abstrakcyjne, ponieważ The Residents trzeba po prostu doświadczyć.
Czasem wystarczy poczekać do świtu, żeby dopasować się mózgowo do klimatu
proponowanego przez zespół. Mam wrażenie, że nigdy ich lepiej nie rozumiałam
niż teraz. A jest po szóstej rano i z pewnością ten dzień będzie dniem
dziwactw. To przyjemnie zaczynać go w ten sposób. Od rana porządna dawka zabawy
formą. Uwielbiam takie proste, choć wymagające wielkiego wyczucia, zabawy.
Dość często używam słowa
„zabawy”. Rzeczywiście, jedno co z pewnością można powiedzieć o Oczogłowych to ich niepowstrzymana
zabawa wszystkim, co możliwe. Wykorzystują znane motywy i tematy, dodają im
popularną otoczkę, a potem wykręcają zwierzęcymi odgłosami i surrealistycznymi
teledyskami, które śmieszą, przerażają, a zarazem uderzają swoim kiczem w tę
ignorancką część nas i igrają z niej beztrosko.
IV
Wszyscy
mamy trochę szaloną naturę, przyznaj się do tego i zacznij cieszyć, bo co
innego pozostało? Muzyka, coś nieuchwytnego, bo złożonego z dźwięków, jest
królestwem przestrzeni, treści pozbawionej formy. A jednak wywołuje reakcje,
obrazy, skojarzenia – to wtrąca ją w konkretną formę. Co jeśli ta forma
zostanie przerysowana do granic możliwości, zaciśnie się, a elastyczny dźwięk
stanie jej częścią?
Dlatego
The Residents tworzą abstrakcyjne wideo do swoich utworów, dlatego skupiają się
na ich wyrażeniu, urealnieniu poprzez scenografię, kostiumy, symbole. The
Residents w subtelnie – choć to słowo nie najlepiej pasuje do zespołu –
podrzucają formę interpretacji utworu. Niejednokrotnie muzyka, tekst i obraz są
idealnie dopasowane, lecz zdarza się też, że samo słuchanie, bez patrzenia,
tworzy w głowie tak wystrzelone światy, że naprawdę – lepiej trzymać się ziemi.
Residents tworzą świetne inscenizacje i porywają w swe historie publiczność na
koncertach, a widzów przed ekranami, dodając swojej twórczości pewnych ram.
Jeśli
coś tu teraz zgrzytnie w czytaniu, to dobrze, ponieważ The Residents mają
przecież poza jakiekolwiek ramy wychodzić! Sprytne posunięcie prawda? Tworzenie
ram, kolejnych i kolejnych w sztuce to zachęta do transgresji. Do przekraczania
wyznaczonych granic w nieskończoność. To właśnie lubię najbardziej w muzyce –
jej umiejętność wbijania człowieka w teraźniejszość.
Zatem
zespół równocześnie zakreśla swoje własne granice. To w końcu Rezydenci.
Prawdziwa sztuka by nie istniała, gdyby nie jej indywidualność. Tak też tworząc
coś – muzykę, jak tutaj – musimy nadać jej, obok wszechogarniających doznań
zmysłowych i pozazmysłowych, nutkę konkretnego, mocnego wyrazu. Linii wiodącej.
The Residents rozwijają swoją nić
nieprzerwanie i z determinacją godną podziwu.
I
nad tą nicią staram się lecieć, wytrwale, odważnie obserwować poczynania
każdego dźwięku. Z największą fascynacją wobec tych mrocznych, archaicznych
przedstawień, jak w albumie Hunters (1995),
momentami przypominającego eksperymentalny minimalizm, lub Not Available (1978) ze świetnym Never known questions. Ale równocześnie z radością przyjmując
taneczne, popowe w pewnym sensie aranżacje, w których zespół tematykę
demoniczną i okrutną ukazuje w powabnej i lekkiej krasie (np. Demons dance alone, 2002). Żaden motyw nie jest im obcy - dowodzi tego choćby Ten Little Piggies (2009), futurystyczna kompilacja ze świetnymi instrumentalnymi kawałkami, wybitnie oryginalnymi.
Największą
zaś muzyczną niespodzianką był dla mnie album Mush-Room, delikatnie psychodeliczny, z dużą dozą tajemnicy ukrytej
w kątach grzybowego pomieszczenia, dźwiękami dzikich zwierząt i pogwizdywaniem.
Prawdziwy majstersztyk muzyczny i dowód na niebywałe zdolności w operowaniu
dźwiękiem. Tutaj ukazuje się więcej powagi niż w pozostałych albumach zespołu,
choć w połączeniu z mrocznością grzybowego albumu, ta powaga prowadzi w
prawdziwą psychodeliczną podróż. Czy za rękę z The Residents byście się
odważyli? Ja to rozważam, a może już nie muszę… zdecydowali za mnie.
Innego
rodzaju wycieczkę oferuje album Freak
Show, będący kwintesencją stylu, jaki zespól wypracował. Muzyka z tego
albumu jest soundtrackiem do widowiska, które zostało zarejestrowane w Pradze,
w teatrze Archa w 1995r. Z całą pewnością najlepszego widowiska, jakie
obejrzałam w swoim życiu i dumą napawa mnie fakt, że jego autorami byli Oczogłowi. Zachwyca mnie ich
wszechstronność.
Czekałam,
by ujrzeć ją na żywo, lecz czy takie czekanie nie wyrabia niepotrzebnych
wyobrażeń? Usiłowałam tego uniknąć – na marne. Chociaż nie wiedziałam czego się
spodziewać po koncercie na OFF Festiwalu, ponieważ nie czytałam nic przedtem o
obecnej trasie koncertowej - Shadowland part 3, wyobrażałam sobie wielkie przedstawienie i jego
bohaterów przewyższających swoim kunsztem wszystkich artystów na festiwalu.
Oczywiście
nie napiszę, że rozczarowałam się i moje marzenia legły w gruzach. Dostałam
raczej wewnętrznego kopniaka, by nie przeceniać czegoś, co przeceniane być nie
chce. By pozwolić mu pozostać na swoim miejscu. A to miejsce wyraźnie chce być
poza muzyką tradycyjnie rozumianą, chce kopać ją w tyłek, tańczyć u jej boku i
naśmiewać się ze stojącej z otwartymi ustami publiki, która nie do końca łapie
w czym rzecz. I dobrze, bo chodzi o to, że wszyscy jesteśmy żywi. I tyle!
Koncert
był ułożony. W jakiś sposób był po prostu normalny. Ale tak naprawdę ukazał
artystów w pełnym tego słowa znaczeniu – The Residents są na scenie już tak
długo, że pomimo przebrań i masek, widziałam ich obycie, pewność siebie i
konkretyzm. Ukazali historie o życiu, śmierci, ciele, reinkarnacji, transmigracji i
wszystkim co z tym związane - to był temat trzeciej części Shadowland.
Prezentowane w wielkiej magicznej kuli historyjki
wciągały publiczność, czasem bawiąc, czasem irytując. Randy, Chuck i Bob byli
sobą – bawili się formą i nie dawali nic ponad to, co powinni. Wciąż gramy –
wszystko jest grą. Wiszące za nimi wielkie płachty w szachownice i takie same
gatki Randy’ego, wprowadziły symbolikę odwiecznej gry ze śmiercią i z życiem
każdego z nas. A przede wszystkim – z naszymi wyobrażeniami na ten temat.
To
właśnie zostało przygaszone. Odpuścić i dać się porwać najbardziej dziwacznemu
i pokręconemu zespołowi, jaki istnieje. Jeśli świat i życie ludzkie może być w
jakikolwiek sposób, oryginalnie jeszcze opisane, to tylko przez The Residents.
A poza tym The Residents wyrazili w najpiękniejszy sposób to, dlaczego tak bardzo lubię krowy:
Nauczyli
mnie, że najbardziej ciekawe i owocne jest przekraczanie tych niewygodnych
granic. Tych, których wcale nie macie ochoty przekraczać, które nawet nie
napawają zainteresowaniem. Jeśli chcecie zrozumieć ich muzykę to próbujcie,
zabawicie się, bo w pewnym momencie jedyne co wam pozostanie to usiąść i
zanieść się śmiechem przy jednym z takich kawałków jak Wonderful.
Posłuchajcie czasem tekstów, zatańczcie ze słowami,
zapraszam serdecznie i z pełną odpowiedzialnością, na piknik w dżungli!
Kocham ten zespół. The Residents są kosmiczni, magiczni, niepowtarzalni.. Świetny tekst. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDziękuje bardzo i rownież pozdrawiam!
Usuń