Dziwy
[...]O
świcie na soczystej łące kuca obok cierpliwej krowy jak czarownica
na swym muchomorze,
a jej pomarszczone palce są szybkie wokół tryskających wymion.
Rosistojedwabiste bydło ryczy wokół niej, którą zna.
Perła pastwisk i stara, biedna kobieta.
Imiona nadawane jej w dawnych czasach.
Wędrująca staruszka, niższa forma nieśmiertelności, służąca swemu zdobywcy i beztroskiemu uwodzicielowi,
nałożnica ich obu, wysłanniczka tajemnego poranka.
Służyć czy złorzeczyć?
Nie umiał na to odpowiedzieć, ale gardził poszukiwaniem jej łask.
a jej pomarszczone palce są szybkie wokół tryskających wymion.
Rosistojedwabiste bydło ryczy wokół niej, którą zna.
Perła pastwisk i stara, biedna kobieta.
Imiona nadawane jej w dawnych czasach.
Wędrująca staruszka, niższa forma nieśmiertelności, służąca swemu zdobywcy i beztroskiemu uwodzicielowi,
nałożnica ich obu, wysłanniczka tajemnego poranka.
Służyć czy złorzeczyć?
Nie umiał na to odpowiedzieć, ale gardził poszukiwaniem jej łask.
J.Joyce,
Ulisses,
s.17.
Próg Rewolucji
Kosmicznej
To była Galaktyka Centralna, z
głównym sztabem dowodzenia misją Sjułatulgów. Ich lądy
lawirowały wśród największego księżyca Omõ,
a niektóre, nawet małe planety, wspinały się ku pierścieniom
Kolumn Gwiezdnych nazywanych tu najczęściej Nõsyedo.
Oznaczało to po prostu niekończące się, spływające słupy
gwiazd. W kosmosie, w którym wszystko jest w ruchu, dużo słów
nawiązuje do ruchu, zawiera go w sobie. Na przykład podobnie można
powiedzieć wobec słońca – squaryedo (promienie spływają na
planety).
Każdy Układ Galaktyczny posługuje
się uniwersalnym językiem i alfabetem, ale służy on do opisywania
układu, jest więc niemożliwy do wysławiania w innych kontekstach
(wymiarach), bo traci sens (i czasem tylko dlatego się go tak
wysławia). Jednak nazwy, wyrażenia - cały język jest strukturą
stanowiącą pewien rdzeń ciągłościowy odkąd zaczęto
uświadamiać sobie kosmos. Teraz praktycznie nie zdarzają się
Galaktyki o zaciemnionych elementach. Ekspansja w to
samouświadomienie wciąż trwa – napędza spływanie, ciągły
ruch kosmiczny.
Sjułatulgowie, jeden z najstarszych
rodów Słowa, przewidują wreszcie zmianę w samym języku, który
uzyska rdzeń w procesie odczuwania życia (czucia go w materii),
przez istoty kosmiczne. Takie procesy są gdzieniegdzie uruchamiane,
gdy zbierze się odpowiednia liczba istot. I dzięki temu
utwierdzeniu się form słów, Galaktyki same zharmonizują język
kosmiczny. Już powstają twory w stylu: enõsyendon
(z góry na dół; i można na odwrót: ensõsgenade
lub susqyedo (spiralne)). To po prostu rozwój tego co można
zrozumieć, odczuć, doświadczyć jako rdzenia (ruch ku górze, ku
dołowi, ruch spiralny itd.).
Kiedy
mieszkańcy galaktyk zaczęli tworzyć wymiary oparte na
pielęgnowaniu, badaniu, albo doświadczaniu tego rdzenia (zmiany),
przestrzeń kosmiczna weszła w nowy okres, trwający nadal. Jednak
ideałem wymiaru, do którego dążą istoty posiadające cselle,
jest wymiar oparty na współkreacji owego rdzenia, co w potocznym
języku, od którego powstał ten galaktyczny, uniwersalny –
nazywane jest sucellyede. Cselle oznacza umiejętność
ogniskowania energii. Praktyka stosowana przez młodszy od
Sjułatellgów, ród Prozcelungów, polegała na wychwytywaniu
czystej formy połączenia pomiędzy escellami, czyli
rzeczami, tym co inne od jednostki.
W
skrócie, jest to skupienie uwagi, lub zauważanie subtelnych różnic
i przestrzeni dzielącej od siebie różne formy materii i
niematerii. Pojęcie dotyczy bowiem – co oczywiste – także tego,
co nie posiada widzialnej formy. Jako że mieszkańcy, szczególnie
Galaktyki Centralnej, mają rozwinięte zmysły dotyczące różnych
stanów energii, to ogniskowanie uwagi, sucellyede, może być
dokonywane w coraz szerszym zakresie.
Sam
akt cselle jest kreacją tego nowego paradygmatu, wymiaru. Jego
zalążki istniały już w czasach burzliwego formowania się
galaktyk w przestrzeni Nõsedo i dalej w stronę Słońc i wirów
naly, czyli po prostu czarnych wirów (sunaledo). Teraz wiadome jest,
że owe wiry służą za ważny element ustreściwiania wymiarow i
dlatego w kręgach celledów mówi się o suanledo, jako o czarnych
wirach spiralnie płynących ku górze, czy nawet – usunalede
(przedrostek -u daje to co u nas jest utreściwieniem). Prowadzone są
badania sunaleyedów, które dowodzą, że formy mogą posiadać
treści wciąż niedostępne istotom z Galaktyk.
Sujułatulgowie
wiedzą, że ekspansja Centralnej Galaktyki zmierza w tamtym kierunku
i kiedy położenie sunaledów pokryje Centralną Galaktykę (takie
nakładanie się wymiarów to oas) – nastąpi całkowicie nowa
odsłona doświadczania, której nawet csellowie nie mogą jeszcze
przewidzieć. Stanowi ona jakby istotną część Księgi Kosmicznej,
której jeden rozdział został oznaczony zakładką, aby tylko
wybrani mogli wniknąć w tamten wymiar i z niego oddziaływać na
pozostałe. Mówi się, że niektórzy csellowie posiadają takie
umiejętności, albo że to część samych csellów. Badania
świadomościowe prowadzone w kreatywny sposób przez Prozcelungów,
mówią, że nowy paradygmat ma istotę transgresywną i równocześnie
umożliwia wspomniane oas. Cselloas to istoty, które istnieją w
sferze domysłów, ale prawdopodobnie pochodzą wprost z suanaledo.
To
co wypracowały pewne części galaktyk dla nowego paradygmatu
rozwoju to możliwość rozumowania, która pozwala wykraczać poza
różne struktury, zestawiać je i łączyć, a co za tym idzie –
prowadzić dialog. Takie stanowienie wieczności jest drogą krętą,
ale podbudowaną prosto z natury rzeczy. Każdy szczegół jest
istotny, tak jak w języku. Ta niesmowicie stabilna
wieczność to arayedota - nazwa mówi sama za siebie – stabilność
spływa, opływa tą wieczność, czyli każdą chwilę, po prostu.
Na niektórych planetach mają z tym problem. Nazywamy ich
Panarlitami.
Lubią
oni przedłużać chwile bez świadomości. Ciekawe zjawisko wtedy
zachodzi, a mianowicie tzw. cans – możliwy do wyrażenia w
liczbach. Ale to tam idą istoty wysyłane jakby w jeden rozdział
księgi kosmosu, zaznaczony zakładką – wiecznie tam utkwioną?
Kilkoro
celloasów nie pochodzi z wirów, ale tam wyruszyło. I tak
potwierdziła się teoria Prozcelungów dotycząca nakładania się
sunaledów. Bodziec nowej ekspansji pochodzi z poszerzania wirów
przez istoty tworzące tamten wymiar.
Cechuje
go nieświadomość, jako droga do porozumienia. Dokonująca się
poza kontrolą świadomości ekspansja uwsteczniająca w sferze
dualistycznej (ze strony mate, materii). Generalnie materia ma
charakter wciągający, co wpisuje się w wirowość istniejących w
sunaleydo wirów. Lecz nie jest spływająca, a rozpływająca się.
Poszerza na swój pokątny sposób te cholerne wiry. Może kiedyś
przestrzeń kosmiczna sama przybierze nową cechę – jeśli
łączenie rdzeni ruchu i stałości nie jest już na to dowodem.
Różne
światy odbijają się więc od siebie jak piłki, choć tak naprawdę
pozostają w bezruchu, a w matnię uciekają przeintelektualizowaniem
(nayn). A zarazem efekt tej ucieczki skutkuje kolejnym odbiciem
świata znanego. I tak w nieskończoność.
Umieją dobrze podróżować tam gdzie są.
Ja,
wybrałam się tu, mówiąc ogólnie, dla hecy.
Prom
ku Ziemi wystartował.
Osobliwość
ucieczką
z wszechświata
myśl
namalowała mnie
(Znów
połączę słowa
i
to nie sen).
Rozdział
Podróży
Być
wśród falujących kamieni, o doniosłych wielkościach i
połyskujących kolorach.
Przeniesienie
w przestrzeń. Myśl bez brzasku nazwała sobie nowy dzień. I
rozciągnęła go po pierścieniach
wiszących
planet.
Rzucają
cień na moją twarz. Tak mogę leżeć w bezdni miar otchłanie
mogę
przeciągać się w rytm kołysania naprężonych sześcianów, budek
łączności z innymi (światami). I istotami czekającymi na głośne
wstąpienie w siebie - wiedzy, ulgi, oddechu
Mogę
myśleć o nich i czuć uczucia ich serc, a potem rozgrzać – lecz
nie do wrzenia – jak dobry grzaniec. Otulić kożuchem snów.
Snem
jestem i mogę też brodzić po niebie, w granacie zanurzać palce
chichotać.
Zerwaną
gałązkę dam…
To
drzewo nie przyjmuje wisielców.
Nie
mogłam już dalej. Słowo znudziło się i wyszło, omiotło
spojrzeniem tylko dachy waszych domów.
Podróż
była nieunikniona i często taka się zdarza, że nawet nie wymagała
ruchu. Podarunki od wszechświata zawsze były dla mnie jasne –
wybór kierunku i cech charakterystycznych istot zwanych ludźmi.
Ileż
można o śmierci i rzeczach.
Można
je obślinić i przytulić we śnie.
Rozdział
z Jaskini
Nie
tylko w Starych Światach istoty rozkoszowały się zjawiskiem
zabawy. To świeża, młoda ciekawość dziecka (detye), obecna jest
w każdej Galaktyce dzięki specjalnym zalążkom w świadomości,
które powodują głębsze doświadczanie rzeczywistości (cenyeda) i
nakładanie się wymiarów.
Okazuje
się, że wiedza o wirach jest całkiem nieźle usystematyzowana,
lecz wiedzą to ci, którzy chcą.
Można
na podobnej zasadzie wyłuskać Słoneczne ocieplenie tam, gdzie go
nie ma i dlatego odległości Galaktyk od obszaru Słońc nie zawsze
mają znaczenie. Zależnie od potrzeb planety z Galaktyki Centralnej
Sujułatulgowie wysyłają istoty odpowiedzialne za koordynację
ruchów Słońc tak, aby oświetlały (wszystkie lub jedno z nich)
życie w danym miejscu. Karmiciele słońcem, jak można tłumaczyć
sformułowanie essquryede, są
najbardziej uprzywilejowani w kosmicznej przestrzeni – nie
przynależą do konkretnych rodów, ras, planet, ich istnienie
oznacza przenikanie całych Galaktyk i pomoc w nakładaniu wymiarów
tak, aby tworzyły Harmonię (przestrzeń).
Działania
harmonizujące nazywane są „skokiem poza horyzont”, czyli
yeleoart (yele – ruch poza, trans; aorat – horyzont, stabilny,
widoczny, wieczny). Ów skok to akt dostępny świadomości. Cselloas
współpracują z istotami słońca, niekiedy sami się nimi stają.
Prawdopodobnie historia kosmiczna została spisana przez takie
scalone idee (dwóch istot). Powstanie słowa w Galaktyce Centralnej
umożliwiło przekaz, ale ostateczne uformowanie zdań zawdzięczamy
oas (suanaledo) i pracy jaką wykonały tam istoty ze światła –
rozszerzając zasięg galaktycznej świadomości.
Niespatrzony
odłam słońca
zawirował
wieczornym powietrzem
skakał
z wiązką aromatów,
słodkich
kwiatów
miękki
eter.
Nowa
fala otworzyła – strumień
mienił
się barwami nieba
struga
deszczu kołysała pozytywką
starych
wieszczów
Ktoś
zawołał, z pierścieni Saturna
Ciepłym
słowem obmył przestrzeń
skały
drżały, tańcząc w mroku,
mkną
kamienie
będzie
spokój!
Punkt
drugi
Niech
czytelnik nie czuje się niepewnie. Nawet wiedząc, że ułożenie
tych wszystkich słów w taką, a nie inną formę zostało
zaprojektowane, aby każdy mieszkaniec Kosmosu mógł je przeczytać.
Rozumienie zachodzi tylko w przypadku kilku światów, zapewne
większość z nich wciąż przebywa w naya. Te szczególne odłamy
światowości są ciekawymi obiektami do badań. W dodatku – w
związku z tym, że wiele z nich jest podatnych na modulacje,
modelowanie przedsionków swego doświadczenia, poznania - chodzi w
zasadzie o możliwości wyboru. Retrospekcje się w końcu każdemu
znużą.
Wejście
w sferę wymiarów transgresyjnych było przeżyciem wszystkich
zmysłów. Wyjście – też takim jest.
Powrót
do jaskini
Mówiąc
ogólnikowo, a zarazem tak, że bardziej szczegółowo się nie da –
istnienie najbardziej materialnych światów w naly umożliwiło
Galaktykom ostateczną synchronizację na poziomie mentalnym, czego
nigdy wcześniej mieszkańcy Kosmosu nie doświadczyli. Można rzec,
że świadomość poczęła ekspansję zawsze prowadzącą w kierunku
naddawania porządku różnorodności (albo po prostu chaosowi).
Naddanie nowej przestrzeni doświadczania to wartościwowa odnoga
rzeczywistości pomiędzy czasem, a przestrzenią.
Poprzez
drobne przekształcenie można wytworzyć nową przestrzeń
doświadczeń, relacji i reakcji. Galaktyczne urządzenia językowe
nie są przystosowane do ciągłego opisywania i nazywania wiecznie
mknących ku nowości realizacji. Nie jest to jednakże ich wada, a
właśnie zaleta, ponieważ sam system językowy oparty jest na owej
ekspansji zawartej w zmienności, jako poddanej świadomości
podstawie wszelkiego bytu. Ważnym elementem takiego języka są
dźwięki – jego właściwy system. Falowość słów jest przeto
szczególnego rodzaju cechą, która umożliwia jego
poznanie-poznawanie przez każdego mieszkańca kosmosu. W końcu
dźwiękowość samego kosmosu jest częścią każdego
doświadczenia, bo niejako je po prostu tworzy.
Wartym
przemyślenia jest fakt, że światy materializujące zamierzenie (intencje)
osiągnęły urzeczywistnienie tego, co na przestrzeni naszych
Galaktyk było robione w sferze istnienia bezrelacyjnego. Przykładem
jest sprawa teleportacji.
Najczęściej
dokonywano jej pomiędzy wymiarami, ale gdy zaakceptowano istnienie
wielu wszechświatów, podróże zaczęły sięgać dalej.
Motel
Międzygalaktyczny
Drzewa
o ludzkich kształtach
karykatury
ziemi
wszechświat
doskonalenia
znudziły
mu się
składne
dyskursy
głębokie
fizyczne rozwarstwienie
nastała
Pustka – wyłoniła się z wątpliwości. Ściągnęła na świat
upragniony, jednostkowy koniec. Wszystkie siły umysłów, pasje
zaprzęgane do szaleńczej pracy, pomoce altruistów i problemy z
wojen i walk – to wszystko stało się jednym, szalonym biegiem ku
ostatecznej Pustce. Przewidywania końca mogły się ziścić, mogły
wreszcie rozkwitnąć w myślach, stać się realne, być drogą
zapominanego przeznaczenia. Świt następuje po takich zmaganiach,
każdorazowo jest zbawieniem tam, gdzie pióro nie sięga. Teraz
zostanie początkiem końca, granicą pomiędzy słowami. Wreszcie –
ciszą.
Podobały
jej się apokaliptyczne wizje. I planety zderzające się w
podmuchach żaru słonecznego. Gdy miała wiarę w swoje czyny –
lecz gdy przestała -
Rozdział
o Historii
Historia
miała być: sensualna, pełna ucieleśnionej zmysłowości,
metaforyczna – odbijająca faktury powietrza.
Historia
postanowiła być nieprzewidywalna.
Zniknęła,
pozostawiając pustkę bez obrazów, wypełniając ją strumieniem
selekcjonowanych słów.
Słowa
zaczęły burzyć ustanowiony przez wyobraźnię porządek,
pociągając ją ku bardziej wysublimowanym atrakcjom umysłu.
Jeśli
Historia pozostanie taka do końca, wypełni sobą subtelny
wszechświat, lecz pozbawi go obrazów.
Trzeba
zmienić historię i wcielić ją w życie. Przywrócić miejsce
ważności słów. Zwarte pomaszerują wierszem ku -
odpadły
moce
śnieg
pokrył drogi
ku
sobie
ku
sobie
ku
sobie
idą
Bohaterką
Historii była Irupi. Irupi została wysłana z Galaktyki Centralnej
na jedną z planet w czarnych wirach, zwaną Ziemią.
Irupi
pojawiła się tam dzięki nowatorskiej materializacji dźwiękiem. I
dźwiękiem miała przekazywać do Galaktyki spostrzeżenia,
informacje i odczucia.
Odbierał
je pisarz Manu, zafascynowany urzeczywistnieniem nowej ziemianki i
przeżywaniem przez nią wszystkiego na granicy ekstazy, sam na tej
granicy się znalazł.
Połączeni
mentalnie, poprzez dźwięk, poruszali się wśród ziemskich
krajobrazów.
Później
Irupi trafiła na ziemskiego człowieka. Człowiek ów, był
zatopiony w myślach i pochłonięty własnym zapomnieniem o
szczęściu. Wspólnie z Irupi odkrył jej kobiecość.
Manu
ogarnięty nieznanym wcześniej uczuciem pragnienia, wysłał sam
siebie na Ziemię i tym czynem przekształcił czasoprzestrzeń do
tego stopnia, że słowa zmieniły swoją wartość i zaczęły
układać się w nieprzewidywalny ciąg.
Grupa
wyspecjalizowanych mieszkańców Galaktyki Centralnej utworzyła
wędrującą po całej Galaktyce sieć, która łapała sygnały i
informacje od istot wysłanych na Ziemię i inne materialne planety.
Czy
było to dobre dla całej Historii?
Tego
jeszcze nie wiemy.
Ta
historia nie ma końca, bo to jest właśnie koniec tej historii.
Ciągnie się niczym upalny letni dzień, kiedy słońce nieugięcie
topi wszystko wokół, w tym naszą skórę. Pobłyskujemy od potu i
czekamy na chwilę wytchnienia. Tchnienia. Nawet nie chłodu, ale
wewnętrznego orzeźwienia, co jak bryza obmyje rozgorączkowane
czoła i spracowane obserwacją cieni umysły. W takim dniu cieni
widać mnóstwo. Falują one podmuchami gorąca, skręcają sprytnie,
by schronić się w ich czułych objęciach. Ale nie dają złapać
tchu, bo zaciskają się, niespodziewanie torują wszelkie drogi aż
zapominamy o ich istnieniu. Wydaje się więc, że ten dzień trwa
wiecznie, promieniuje nieokreśloną dusznością, godząc we wrażliwą
duszę wątpliwościami. Pulsuje w nas wytrwale sekunda po sekundzie,
rozciągniętych w przestrzeni jaskrawego mroku. Okazuje się nagle,
że cały ten czas leżeliśmy we własnym cieniu, wygodnie i z
dostatkiem karmiąc go, albo on… karmił nas.
I
to jest koniec historii bez końca, gdy już to wiemy i każdą
następną sekundę będziemy wiedzieć, jak łatwo jest nie
zauważyć, gdzie kończy się, a gdzie zaczyna – cień. I
wytrwale, choć często z bólem obdzierać się zaczniemy z siebie.
Historia
może być tylko jedna, tylko jedną granicę przekracza. Zostanie
wyrażona w słowach, najczęściej nieprzemyślanych, intuicyjnych,
rozrzuconych w przestrzeni. Gdy mieszkańcy Galaktyki Centralnej
zaczęli wyłapywać te strumienie świadomości, uznali, że
wytworzył się nowy rodzaj komunikacji. Był zarazem dźwiękiem i
słowem. Był obrazem i doświadczeniem. Był czuciem wszystkiego
zmysłami nawet nieistniejącymi. Nikt nie miał ochoty tego
opisywać, mieszkańcy kosmosu już dawno wyszli z takich dyskursów.
Ubieranie doświadczeń i odczuć w słowa było staromodne. Po co w biedne słowa pakować taki ładunek emocji, który
niejednokrotnie sprawia, że słowa wybuchają we wrażliwych
umysłach istot kosmicznych.
Dobrze,
że na Ziemi bywa inaczej. Ingerencja w słowa jest nieskończona i
rezygnacja z niej praktycznie niemożliwa. Dlatego, że tutaj słowo
mogło być dźwiękiem, istniało nawet w ciszy.
Rozdział
Wreszcie Właściwy
Istniał
kiedyś odłam roślin, które rozmyślnie otoczyły świat swoimi
smukłymi opowieściami sprzed wieków. Dzięki tym opowieściom
niejeden otrzymał dar roztropności.
Kiedy
nauczono się transcendować myślowo poza słowa, rośliny stały
się przewodnikiem po nowych rejonach i dolinach, a nawet gąszczach
umysłów.
Bywało
to poetyckie, ale też oczyszczające.
Pieśni
roślin zawsze brzmiały gwiazdami.
Opowiedziały
kiedyś historię, która zapisała się w pamięci tylko niektórych.
Dotyczyła tego, o czym właśnie czytacie błądząc urywkami myśli,
po jeszcze bardziej niekonsekwentnych torach tej fantazji.
Chciały
mówić dłużej niż utrzyma je chwila ludzkiej świadomości.
Sięgnąć tam, gdzie twórcza niemoc rodzi prawdziwą sztukę
wyselekcjonowaną i obdartą z potrzeb współistnienia z innymi.
Lecz
i to nudzi.
Trzeszczy,
tłucze się o podłogę jak najlepsza porcelana przypadkowo
upuszczona, albo zrzucona ci z ręki przez małego chochlika.
Mieszkał
na roślinach, a nawet był nimi od czasu do czasu. Dawało mu to
siłę do wyszywania nowych filmów w powietrznych kolorach
ciekawości. To dla chochlika z reguły jest bardzo ważne, ponieważ
jest istotą odwiecznie narażoną na smutek. Ze względu na
delikatną strukturę jego skóry. Rośliny najlepiej potrafiły dać
mu opiekę i spokojne przeżywanie swoich wizji.
A
wysyłały te promyki ku każdemu kto zechciał umoczyć swoją
świadomość w ich jasnych końcówkach.
Wszystko
zatem powstało z ziaren.
i
zakwitając włączyły światło przestworzom.
myśl
wyskoczyła jak petarda i rozświetliła ciemność kosmicznego
nieba.
Jakieś
anioły i błyszczące fale dominowały w krajobrazie. Było różnie
– smutno i radośnie. Momentami… właśnie tak chwilowo – aż
dotkliwie.
Falowały
więc anioły i wyglądały jak najpiękniejsza Fantazja baśni.
To
tu się zaczęły. Historie bez końca, pisane siłą mięśni,
osobistej relacji ze światem. Tak było. Stawały w gromadzie smukłe
słowa, przybrane w kwiaty wyobraźni i wspomnień.
Wspomnienia
Nie
było nic i chciało utworzyć nam zamek, z ołowianych masek
pozostały tylko zęby. Mogli pisać, myśleć, mówić i bez związku
z czymkolwiek oddali się Muzie.
Ale
były też inne wzniesienia – i góry groźne swym zapachem,
kształtem i dźwiękiem.
W
tych podróżach na Ziemię i jej odnóża…
Przestrzenie
szarości
Budynki falowały swoją szarością,
a okna równo, bez wyjątków, odbijały mgłę i jednolitą,
nieciekawą barwę nieba. Bywa i tak, że w niektórych miejscach
słońce rzadko świeci, niebo nie jest przejrzyste, soczyste, tylko
płytkie, szorstkie. Jakby niemo chciało powiedzieć: weźcie się
ludzie ewakuujcie, niewiele tu, niewiele pozostało…
Wyrazić myśli najbardziej
skrupulatnie wypychane w nieświadomość, to jest dopiero sztuka.
Ugiąć się przed niezadowoleniem i spojrzeć przez okno bez
ciągłego przecierania go szmatką, albo… nie patrzeć, zasłonić
nią szybę – uwolnić umysł od jednego z przyzwyczajeń. Zamknąć
oczy, nie rozmawiać z niebem.
Ale słuch wciąż działa.
Wiatr świszcze pomiędzy budynkami,
owiewając ich szare mury groźnym pomrukiem zwyczajności. Dzień
przypominający zawiesinę pomiędzy rankiem, a nocą, będący
wiecznością. Granicą rozciągniętą w przestrzeni i czasie, nie
do przeskoczenia. Co chwila usłyszymy monotonny śpiew Maszyn i to
on nada rytm naszemu życiu.
Niewiele pozostało do zrozumienia.
Tak stwierdził w duchu Kani Kewicz, kiedy siadał na ławce w rytm
stukania ludzkich budów o chodniki. Wzrokiem omiótł tylko część
krajobrazu – skupił się raczej na drzewach nieopodal i choć były
nagie, odnajdywał w nich piękne kształty oraz wzory.
Wiedział, że skończyło się coś,
co ludzie zwykli nazywać mianem epoki, nurtu, systemu.. Jakkolwiek
nie określić tego schematu w umysłach, chodziło tylko o proste
ułatwienie w myśleniu o czasie i zmianach, jakie w nim zachodzą.
Teraz, wśród mgły zapadającej na zatrzymane w rozwoju miasta,
wszyscy czuli, że zbliża się wyzwolenie. Nie jakieś górnolotne,
pełne anielskich śpiewów, gongów i dłoni złożonych w
wyrafinowane mudry. To było wyzwolenie prawdy – poprzez
uwypuklenie nieprawdy.
Prawda nie istnieje.
Oznajmił Kani Kewicz swoim studentom. Prawda jest sumą
tego, czym przykrywamy kłamstwo. Kiedy oczyszczamy te przestrzenie –
pozostają tylko poobdzierane zasłony iluzji i ona nie znika.
Uczniowie wydawali
się przestraszeni, więc Kewicz kontynuował…
Nawet
jeśli uciekniecie w najgłębsze lasy i najdziksze pustynie…
Iluzja ciągle towarzyszy człowiekowi, jako element kształtujący
indywidualne życie.
To jest przygnębiające, choć
kształtuje. Pomyślał teraz
były profesor. Oczywiście sam wciąż pokładał nadzieje w
prawdzie, ale jako idei, która jest bezkompromisowa i nie liczy się
ze szczęściem ogółu. Prawda najczęściej obdziera nas z niego,
dodając powody raczej do zmartwień. Lecz ponieważ jest prawdą –
przynosi też odkupienie…
Ulgę, że martwić
się nie ma w gruncie rzeczy powodu.
Skoro to wszystko…
Ach.
Nieważne. Przemyślcie to sobie sami, nikt wam nic do głowy włożyć
nie może. I tak wiecie, że wpływa na was wszystko, co… no,
wszystko. Zakończył Kewicz i
dodając jeszcze kilka nieskładnych słów, pożegnał się ze
studentami raz na zawsze. Podziwiał każdego człowieka, który
oddawał się w służbę wychowywaniu młodszych pokoleń. Problem w
tym, że on nie wierzył w młodsze pokolenia. Nie dotyczyły jego i
on nie dotyczył przyszłości – cokolwiek mógł powiedzieć,
dotyczyło to tylko jego spektrum uniwersum. Oni mieli swoje i
szukali swojego.
Ale i oni
wiedzieli, że nadchodzi wyzwolenie, chociaż oczywiście nie
tłumaczyli sobie tego faktu. Tylko spokojnie i z dziwną pokorą
obserwowali szarzejące niebo nad swoimi głowami. Może i ich będzie
historia, jakaś cząstka słów przywędruje w te rejony wyobraźni.
Maszyneria tego
dnia, cała światowa maszyneria, przestała funkcjonować. Ludzie,
którzy w niektórych przypadkach obsługiwali owe maszyny, albo
przebywali w ich towarzystwie, zostali z nimi już na zawsze
związani, świętym węzłem małżeńskim z maszyną. Stali się
nią w zasadzie, bo teraz tylko od czynnika ludzkiego zależało jej
funkcjonowanie. Nie trzeba dodawać, że to maszyny były tu
najważniejsze, ze względu na swoje szerokie zastosowanie.
I
teraz Keni Kewicz, siedząc na ławce w miejskim parku, kontemplował
swój dzisiejszy dzień i dzień całego świata, określając go
mianem ponurego i nieciekawego, miał ochotę pozbawić siebie życia
i to wydarzenie rysowało się przed nim wreszcie jakoś kolorowo i
interesująco. Podobnie czuł w przypadku snu, kiedy już powoli
odpływał, ale resztkami świadomości wyławiał fantazyjne obrazy
ze swojej wyobraźni.
Tak, to ona…
Keni Kewicz
przypomniał sobie ulubiony fakt ze starych murów swojej siedziby
profesorskiej i zapomniał następnie o tym miejscu całkowicie.
Otóż przemykała
niekiedy ku podziemnym zapleczom bibliotecznym osoba, która
roztaczała wokół siebie taki nieposkromiony urok prawdy, jaki
jawił mu się w sennej wyobraźni. Wśród regałów zastawionych
fascynującymi książkami, przyglądał się jej z fascynacją, jaka
może zrodzić się tylko pomiędzy umysłami. Tunele w głowie
Kewicza już od paru lat pozbawione były treści. Tworzyły formy
pamięci, relikty zdobytych Wiedz. Te tunele dawały mu przestrzeń
niezbędną do rozwijania swojej własnej twórczości. Pozbawić się
odniesień, uniesień, warstw teorii… przekraczać… Tak myślał
o życiu, o sztuce, o literaturze. Ale te poetyckie uniesienia nie
pasowały do jego ponurej twarzy (człowieka, który prawdy nie musi
szukać).
I w dziewczęcym
pląsie pomiędzy półkami odnalazł świeżą pustkę, ciągłą
gotowość na powiększenie takich przestrzeni w umyśle, które będą
się powiększać, choć nikt nie wepcha do nich żadnej zbędnej
treści. I Kewicz w tamtym momencie wiedział, że musi odejść.
Oczywiście fakt
jego śmierci był już przesądzony bardzo dawno. Jeszcze zanim jego
rodzice wpadli na pomysł posiadania dziecka… Otóż śmierć była
zakotwiczona w samej ludzkiej naturze.
Śmierć Maszyny –
w człowieku. I człowieka w Maszynie.
Ten taniec, często
pozbawiony gracji, stukał boleśnie do głowy Kewicza, jak pociąg
kołaczący się po starych torach. Taniec w oparach szarości,
pogłębiającej się szarości wzajemnego niezrozumienia. Wnikanie w
szarość i mechaniczność, rozpływanie w niej, topienie się w
niej, nazywanie i opisy świadomości świadomej własnej
przynależności.
Jego
manifest brzmiał: Uwolnić świadomość od świadomości.
I opublikował go na łamach kwartalnika „Dziwy”, który
prowadził przyjaciel Kewicza. W manifeście zawarł obraz tej
podziemnej biblioteki i dziewczyny, która zamieniła się w książkę…
Albo była to jego wyobraźnia i percepcja. W każdym razie „Dziwy”
szybko po opublikowaniu manifestu musiały długo tłumaczyć się
czytelnikom z tego, że autor Kewicz nie zamierza rozszerzyć,
uzupełnić, skomentować własnego punktu widzenia, który tak
odważnie zaprezentował (i wielu usłyszało w tym znane także
sobie nuty). Kewicz nie sądził jednak, żeby był powód mieszać
się w dyskusje na tematy, które on już sobie dawno w głowie
poukładał. Lubił jakieś ambitniejsze rzeczy niż wałkowanie na
różne sposoby czegoś, co realizuje się tylko na najwyższych
szczeblach sztuki.
Ale o dziwo… w
manifeście świadomość, uwalniając się, dotyka sfery także poza
sztuką – czy też przede wszystkim, właśnie tam się kumuluje.
Poza wytworem człowieka, ale w związku z nim, jeśli tylko nie
wyłączymy się z przestrzeni. W niej bowiem pozostając, wciąż do
czynienia mamy z maszynerią wyprodukowaną przez ludzkość i
wszelkimi odniesieniami do działań człowieka. A jak duży chaos
wprowadziły same litery, w dodatku w tylu alfabetach i językach. Te
książki i ta dziewczyna…
Nie wiedział
czego szukała wśród bibliotecznych regałów, może po prostu
lubiła zapach książek.
A pachniały
naprawdę różnorodnie, z przewagą jednak na starocie – w
bibliotece było dużo zbiorów starych, unikatowych egzemplarzy
książek o długiej historii i z cennym wnętrzem. Dotykała ich z
namaszczeniem i uśmiechem na wargach, ale czytała z szaleństwem w
oczach, przebiegając od kartki do kartki, błądząc w słowach i po
słowach, przedzierając się poprzez nie, wnikając w nie głęboko,
bardzo głęboko jakby była gwałcicielem, brutalnym i ociekającym
potem.
Więc gwałciła te książki…
Stwierdził ze
smutkiem Keni Kewicz, a zarazem dziwnym podnieceniem. Uczucie
bezsensu, które na chwilę odgonił, rozpamiętując parę obrazów,
nagle powróciło z całą swoją obezwładniającą prawdą o życiu.
Niewiele zrozumiem, bo już o
wszystkim wiem, że się nie da.
No,
nie da się, ale czy to nie jest właśnie urokliwe? Usłyszał
w głowie jej głos. Z zaskoczeniem zauważył, że był to głos
piskliwy, jak dziecka. No tak, naiwna i głupiutka w tej słodyczy.
Proszę bardzo, tak też można, ale to nie zakoloruje tych chmur.
Kewicz spojrzał w górę. Miał tego nie robić. Skrzywił się, bo
dopadło go jeszcze silniejsze ponuractwo.
Postanowił jednak
spotkać się z przyjacielem, redaktorem „Dziwów” i porozmawiać
z nim o nowej fabryce śrubek, która powstała niedaleko centrum.
Lecz po chwili przypomniał sobie, że pracownicy tej fabryki są już
elementem maszynerii i w nieszczęśliwy sposób także jego
przyjaciel jakoś stopił się ze swoją klawiaturą. Pochłonęły
go słowa reportaży ze Sri Lanki, ale oczywiście miał dostęp do
innych wymiarów liter i literatur, co może zaowocuje czymś w
przyszłości. Co do przyszłości to większość obywateli była
raczej pozytywnie nastawiona. Bo maszyny będą teraz bardziej
wydajne.
A Keni Kewicz
spojrzał na zegarek i znów zapomniał, że przyszedł tu tylko
popatrzeć na drzewa, bo tylko one napawały jakimś urokiem
estetycznym jego rozbiegane oczy. A jednak prawda nie zawsze jest
ładna. Zresztą, Kewicz już miał przed oczami jej palce śmigające
poprzez słowa jakiejś pożółkłej księgi, i już czuł
podskórnie, że być może prawda nie istnieje właśnie dlatego, że
jest ciągłym aktem poznania i wykraczania – w jakikolwiek sposób
w to poznanie.
Zadzwonił dzwon w
kościele, a Kewicz aż podskoczył z wrażenia, jak silne było to
uderzenie i jak mocno przypomniało mu o świdrującej
rzeczywistości, która go bezpośrednio nie dotyczy. Ale pośrednio…
tak, spojrzał na odległą wieżę kościoła, zmrużył oczy,
dostrzegł kołysający się dzwon i wyczekiwał kolejnych uderzeń.
A one rozległy się, ale jakieś inne, zniekształcone, lecz równie
wyraziste – człowiek wydał z siebie głuche uderzenie, dźwiękiem
wytańczył nową melodię dla świata, a ona jakoś miękko
przefrunęła po szarym niebie. Nie odgoniła szarości, nie
stworzyła nowej… Była kolejną.
Literą, słowem…
Tak szaleńczo te
oczy wchłaniały w siebie atrament. Zupełnie czarne, czarne jak jej
włosy, jak ona.
Uwolnić
świadomość od świadomości. Już starczy, Keni Kewiczu, już
starczy. Można spokojnie siąść na ławce i pobyć sobie, ot tak,
z drzewami. Miłe są i przyjemne, jakiś ptaszek może przyleci…
ale tutaj tylko z wypchanym, chorym brzuszkiem. Już można poprosić
kogoś o szczeniaczka, zacznie się sezon niedługo, na szczeniaczki,
kocięta. Wszędzie tego pełno. Rozweseli... takie małe, przy nodze
poskacze…
Keni Kewicz
roześmiał się w duchu z tego wyobrażenia, przestraszony, że już
nie dojdzie raczej do jakichś wtopień i zatopień ludzi ze
zwierzętami, bo to jakoś idzie od dawna, człowiek tak wyrasta,
wyrasta, dorośleje, zmienia się, ewoluuje.
Niewiele
pozostało do zrozumienia. Teraz
tylko tę prawdę zwykłą mieć w świadomości. Mieć w
świadomości, że ona wolna, że nie musi… tutaj, z nimi, kupować
sobie kota i dawać mu imienia. No, że może trochę z jednego
słowa, trochę z drugiego i to wszystko bez znaczenia, że szare. I
śpij słodko, śpij, bo tylko to tobie… –
zaśpiewał na koniec człowiek huśtający się na dzwonie. A może
dzwon. A może człowiek.
Rozmowy
- Kim pani jest?
- Nikim. -
odpowiedziała, wyglądając przy tym, jakby była to prawda.
Już dawno
uświadomił sobie, że jego praca wśród zakurzonych, starych
książek pomieszała mu się ze zwyczajnym życiem poza murami
biblioteki i do końca nie był pewien czy świat jest szary czy jego
postrzeganie świata. A ona jakby znikąd wyłaniała się czasami
spomiędzy półek i żwawym krokiem przenikała kolejne pożółkłe
kartki najpiękniejszych opowieści, jakie kiedykolwiek katalogował.
- Nie jest pani
smutno przez to? - zapytał zatem, zachowując spokój i próbując
zrozumieć zawiłość kobiecej psychiki. Uśmiechnęła się,
błysnęły jej oczy – a były to oczy wyjątkowo duże,
przejrzyste, trzeźwe i zarazem subtelne. Były jak róża.
- Dlaczegóż to? -
wzruszyła ramionami. Te oczy przypominały tusz, dzięki któremu
książki zostały napisane.
I ten tusz skapywał na kartki, rozlewał
się na nich, tworzył słowa, słowa zdania, zdania opowieści, a
ona wynurzała się z nich łapiąc oddech w szale namiętności –
i znikała ponownie…
Mieszkała w
pałacu z ziaren kawy i kakao. Te zapachy przesiąknęły gładką,
kobiecą skórę. A zadaszenie zrobione zostało z kryształu,
poprzez który przebijały promienie słońca i białe chmury,
niekiedy ułożone w przejmująco realne kształty herosów,
mitycznych bohaterów, smoków i najróżniejszych bogów o stu
rękach, głowach, awatarów i dewów. A stopami dotykała wilgotnej
ziemi. Mogła usiąść na niej w samej bieliźnie, albo i bez niej,
i zanurzać ręce w czarnych, lepkich grudach. Z nich formowała
figurki. Lepiła z nich drzewa, które później rozrastały się do
nadnaturalnych rozmiarów, rośliny o pięknych zapachach i kolorach,
tworzyła żyjące, świetliste owady, a w jej włosach mieszkały
motyle.
Miała wielkie
łoże, idealne dla trzech osób. Wgniecenie na środku, o smukłych
kształtach, wciąż pachnące różami, oznaczało miejsce kobiety.
Po jej prawicy układał się Bóg ze swoim zatroskaniem wymalowanym
na pokrytej białą brodą twarzy. Po lewicy Szatan – rytmicznie
pieścił kobiece sny, targając przy tym niesforne kosmki swej
czarnej brody. I tak żyli w namiętnym uniesieniu, ociekając
czekoladą i turlając się wraz z wielkimi orzechami, mieszając
własne imiona z nazwami drzew, własne kształty – z kształtami
motyli lub ćmy.
Wypisane na ciele
kobiety wzory budowały wokół spiralne tunele, poprzez które
kochankowie zwiedzali delikatne światy prawdziwej, sensualnej
rozkoszy. Wchodzili tam zawsze z lękiem w sercach i buntem umysłów,
lecz wracali odmienieni, pełni wewnętrznej uciechy i spokoju.
Bóg i Szatan
wyglądali niemalże identycznie, twarze mieli męskie i męsko
przyozdobione zmarszczkami i włosami, tak samo ich ciała – wciąż
sprawne, silne i gotowe do budowania nowych światów, choć lekko
wysuszone, spracowane. I tak czekali tylko na wieczór, kiedy kobieta
smarowała te ciała najświętszymi olejkami swojej kobiecości.
Odnowienie
przychodziło o zmroku, kiedy człowiek zapominał – we śnie – o
istnieniu dnia i nocy, światła i ciemności. Kiedy w zasadzie go
nie było. Oni wyciągali dłonie i tańczyli ze śpiącymi, sycąc
się ich doznaniami, rozpalając wokół kadzidła i swe wonie
wdychając aż do odurzenia.
Jestem nikim,
powiedziała więc, bo jedyne czym się zajmowała to snucie
historii, a wszystkie historie, opowieści, sny i jawa – były
kolażem tak wielu doznań, sklejeń i rozdzierania. I były jego
widziadłem. Ona była. Jej nicość.
Więc szukałam
wśród tych półek i nie tylko – także poza miejscem pracy
Wyśnionego – kwartalnika „Dziwy”. Okazało się, że nie
istniał taki dotąd, być może miał być w zamyśle,
który spontanicznie wysnuł się z moich wspomnień i obserwacji
różnych typów szarości.
Najwięcej
opowieści i wewnętrznych dziwactw dzieje się bowiem, gdy za dnia
...– lepiej trzymać się na uboczu. I zawsze kiedy szepczę mu do
ucha: jeszcze jest za jasno, żeby wychodzić; to mam co do tych słów
silny szacunek, że w zamęcie oczekiwań wypatruję radośnie nadchodzącą
noc.
Ale to już
całkiem inna historia – i dotyczy tego, jak wybawić się od
myślenia w kategoriach schematycznych.
Z
uczucia, że to nie takie proste, bo jesteśmy na nie tak czy siak
bezsprzecznie i paradoksalnie skazani… z tego właśnie uczucia
-
Prawda jest, moja kochana, paradoksem.
..rodzi
się wszelka sztuka.
Nic
więcej nie można na ten temat pewnego powiedzieć. Świdrujące
elementy osobowości mają jednak skłonność do przekształceń i
odważnego popychania człowieka naprzód. Muzyka tego wszystkiego ma
dwojaką naturę: śmierci i życia. Śmierć jest jak głębokie
zespolenie z Szatanem. Życie jak subtelne uniesienie z Bogiem. Jedno
jednak krótsze, drugie dłuższe – obydwa wyjątkowe i
niepowtarzalne. Nie do rozdzielenia w kategoriach rozkoszy, jeśli
już pozostajemy przy przestrzeniach form i wyobrażeń…
Myślał
o niej i tak, kiedy oczy zmieniały kolor, w zależności od
natężenia akcji w jakiejś historii, którą czytała. A może,
którą właśnie snuła w swojej głowie. I tak bowiem się działo
– a on był elementem ważnej nici wspomnień, uświadomień na
temat tego, jak to jest naprawdę być człowiekiem.
Czasami,
dosyć często zresztą, życie się toczy, jakby miało być karą
za to, że w ogóle się jest. A to dlatego, że ta kara ma tak różne
oblicza, że często nie rozróżniamy, oj nie rozróżniamy, tego
kim się jest.
To
wysławiała niemo w stukocie bucików po drewnianej podłodze.
Świat
jest okrutny. I znowu to
mruczało i mruczało jej w głowie, po tych niewysłowionych, może
nieistniejących, spotkaniach w bibliotece.
Jeśli
jakieś osobowości istniały, to rozmyte przez wieczność, ilość
i różność doświadczeń – rozwiały się, spłynęły w
nasieniu zdarzeń…
nic
nie pozostało, nawet to nieuwikłane w świat materii –
rozpieszczenie się w naturze. Nawet to, nie…
była
zatem pewnie Śmiercią. Odważnie brodziła przez życia fantazje.
Przez sny płynęła, jak syrena, zgrabnie…
lecz
morał z jej postawy był taki, że stało się życie słowem i
słowo życiem, ciągnącym je nieprzerwanie, z uporem, niszczącym
granice pomiędzy przeciwieństwami, pomiędzy znaczeniami słów.
I
oczywiście: uważaj na czas.
To
być może koniec
To
może być koniec! Uciekli, schowali się wszyscy słuchacze.
W
Galaktyce zamarł chaos. I przecięła niebo burza.
Oczy
kwiatów. Opowieść o chmurze.
Zaczęły
się czasy wspomnień
upomnień
westchnienia
– że…
może
już koniec, już czas
spotulnieć
w
czasoprzestrzennej
haha
dziurze.