wtorek, 28 lutego 2017

Dziwy







 Dziwy






[...]O świcie na soczystej łące kuca obok cierpliwej krowy jak czarownica na swym muchomorze, 
a jej pomarszczone palce są szybkie wokół tryskających wymion.
 Rosistojedwabiste bydło ryczy wokół niej, którą zna. 
Perła pastwisk i stara, biedna kobieta.
 Imiona nadawane jej w dawnych czasach. 
Wędrująca staruszka, niższa forma nieśmiertelności, służąca swemu zdobywcy i beztroskiemu uwodzicielowi,
 nałożnica ich obu, wysłanniczka tajemnego poranka.
 Służyć czy złorzeczyć? 
Nie umiał na to odpowiedzieć, ale gardził poszukiwaniem jej łask.

J.Joyce, Ulisses, s.17.









Próg Rewolucji Kosmicznej



                      To była Galaktyka Centralna, z głównym sztabem dowodzenia misją Sjułatulgów. Ich lądy lawirowały wśród największego księżyca Omõ, a niektóre, nawet małe planety, wspinały się ku pierścieniom Kolumn Gwiezdnych nazywanych tu najczęściej Nõsyedo. Oznaczało to po prostu niekończące się, spływające słupy gwiazd. W kosmosie, w którym wszystko jest w ruchu, dużo słów nawiązuje do ruchu, zawiera go w sobie. Na przykład podobnie można powiedzieć wobec słońca – squaryedo (promienie spływają na planety).

                    Każdy Układ Galaktyczny posługuje się uniwersalnym językiem i alfabetem, ale służy on do opisywania układu, jest więc niemożliwy do wysławiania w innych kontekstach (wymiarach), bo traci sens (i czasem tylko dlatego się go tak wysławia). Jednak nazwy, wyrażenia - cały język jest strukturą stanowiącą pewien rdzeń ciągłościowy odkąd zaczęto uświadamiać sobie kosmos. Teraz praktycznie nie zdarzają się Galaktyki o zaciemnionych elementach. Ekspansja w to samouświadomienie wciąż trwa – napędza spływanie, ciągły ruch kosmiczny.


               Sjułatulgowie, jeden z najstarszych rodów Słowa, przewidują wreszcie zmianę w samym języku, który uzyska rdzeń w procesie odczuwania życia (czucia go w materii), przez istoty kosmiczne. Takie procesy są gdzieniegdzie uruchamiane, gdy zbierze się odpowiednia liczba istot. I dzięki temu utwierdzeniu się form słów, Galaktyki same zharmonizują język kosmiczny. Już powstają twory w stylu: enõsyendon (z góry na dół; i można na odwrót: ensõsgenade lub susqyedo (spiralne)). To po prostu rozwój tego co można zrozumieć, odczuć, doświadczyć jako rdzenia (ruch ku górze, ku dołowi, ruch spiralny itd.).

                     Kiedy mieszkańcy galaktyk zaczęli tworzyć wymiary oparte na pielęgnowaniu, badaniu, albo doświadczaniu tego rdzenia (zmiany), przestrzeń kosmiczna weszła w nowy okres, trwający nadal. Jednak ideałem wymiaru, do którego dążą istoty posiadające cselle, jest wymiar oparty na współkreacji owego rdzenia, co w potocznym języku, od którego powstał ten galaktyczny, uniwersalny – nazywane jest sucellyede. Cselle oznacza umiejętność ogniskowania energii. Praktyka stosowana przez młodszy od Sjułatellgów, ród Prozcelungów, polegała na wychwytywaniu czystej formy połączenia pomiędzy escellami, czyli rzeczami, tym co inne od jednostki.

                     W skrócie, jest to skupienie uwagi, lub zauważanie subtelnych różnic i przestrzeni dzielącej od siebie różne formy materii i niematerii. Pojęcie dotyczy bowiem – co oczywiste – także tego, co nie posiada widzialnej formy. Jako że mieszkańcy, szczególnie Galaktyki Centralnej, mają rozwinięte zmysły dotyczące różnych stanów energii, to ogniskowanie uwagi, sucellyede, może być dokonywane w coraz szerszym zakresie.

                     Sam akt cselle jest kreacją tego nowego paradygmatu, wymiaru. Jego zalążki istniały już w czasach burzliwego formowania się galaktyk w przestrzeni Nõsedo i dalej w stronę Słońc i wirów naly, czyli po prostu czarnych wirów (sunaledo). Teraz wiadome jest, że owe wiry służą za ważny element ustreściwiania wymiarow i dlatego w kręgach celledów mówi się o suanledo, jako o czarnych wirach spiralnie płynących ku górze, czy nawet – usunalede (przedrostek -u daje to co u nas jest utreściwieniem). Prowadzone są badania sunaleyedów, które dowodzą, że formy mogą posiadać treści wciąż niedostępne istotom z Galaktyk.

                     Sujułatulgowie wiedzą, że ekspansja Centralnej Galaktyki zmierza w tamtym kierunku i kiedy położenie sunaledów pokryje Centralną Galaktykę (takie nakładanie się wymiarów to oas) – nastąpi całkowicie nowa odsłona doświadczania, której nawet csellowie nie mogą jeszcze przewidzieć. Stanowi ona jakby istotną część Księgi Kosmicznej, której jeden rozdział został oznaczony zakładką, aby tylko wybrani mogli wniknąć w tamten wymiar i z niego oddziaływać na pozostałe. Mówi się, że niektórzy csellowie posiadają takie umiejętności, albo że to część samych csellów. Badania świadomościowe prowadzone w kreatywny sposób przez Prozcelungów, mówią, że nowy paradygmat ma istotę transgresywną i równocześnie umożliwia wspomniane oas. Cselloas to istoty, które istnieją w sferze domysłów, ale prawdopodobnie pochodzą wprost z suanaledo.



                 To co wypracowały pewne części galaktyk dla nowego paradygmatu rozwoju to możliwość rozumowania, która pozwala wykraczać poza różne struktury, zestawiać je i łączyć, a co za tym idzie – prowadzić dialog. Takie stanowienie wieczności jest drogą krętą, ale podbudowaną prosto z natury rzeczy. Każdy szczegół jest istotny, tak jak w języku. Ta niesmowicie stabilna wieczność to arayedota - nazwa mówi sama za siebie – stabilność spływa, opływa tą wieczność, czyli każdą chwilę, po prostu. Na niektórych planetach mają z tym problem. Nazywamy ich Panarlitami.

                 Lubią oni przedłużać chwile bez świadomości. Ciekawe zjawisko wtedy zachodzi, a mianowicie tzw. cans – możliwy do wyrażenia w liczbach. Ale to tam idą istoty wysyłane jakby w jeden rozdział księgi kosmosu, zaznaczony zakładką – wiecznie tam utkwioną?

                Kilkoro celloasów nie pochodzi z wirów, ale tam wyruszyło. I tak potwierdziła się teoria Prozcelungów dotycząca nakładania się sunaledów. Bodziec nowej ekspansji pochodzi z poszerzania wirów przez istoty tworzące tamten wymiar.

               Cechuje go nieświadomość, jako droga do porozumienia. Dokonująca się poza kontrolą świadomości ekspansja uwsteczniająca w sferze dualistycznej (ze strony mate, materii). Generalnie materia ma charakter wciągający, co wpisuje się w wirowość istniejących w sunaleydo wirów. Lecz nie jest spływająca, a rozpływająca się. Poszerza na swój pokątny sposób te cholerne wiry. Może kiedyś przestrzeń kosmiczna sama przybierze nową cechę – jeśli łączenie rdzeni ruchu i stałości nie jest już na to dowodem.

Różne światy odbijają się więc od siebie jak piłki, choć tak naprawdę pozostają w bezruchu, a w matnię uciekają przeintelektualizowaniem (nayn). A zarazem efekt tej ucieczki skutkuje kolejnym odbiciem świata znanego. I tak w nieskończoność.







Umieją dobrze podróżować tam gdzie są.

Ja, wybrałam się tu, mówiąc ogólnie, dla hecy.














Prom ku Ziemi wystartował.



Osobliwość



ucieczką z wszechświata



myśl namalowała mnie





(Znów połączę słowa

i to nie sen).














Rozdział Podróży





Być wśród falujących kamieni, o doniosłych wielkościach i połyskujących kolorach.

Przeniesienie w przestrzeń. Myśl bez brzasku nazwała sobie nowy dzień. I rozciągnęła go po pierścieniach

wiszących planet.



Rzucają cień na moją twarz. Tak mogę leżeć w bezdni miar otchłanie



mogę przeciągać się w rytm kołysania naprężonych sześcianów, budek łączności z innymi (światami). I istotami czekającymi na głośne wstąpienie w siebie - wiedzy, ulgi, oddechu

Mogę myśleć o nich i czuć uczucia ich serc, a potem rozgrzać – lecz nie do wrzenia – jak dobry grzaniec. Otulić kożuchem snów.



Snem jestem i mogę też brodzić po niebie, w granacie zanurzać palce

chichotać.



Zerwaną gałązkę dam…











To drzewo nie przyjmuje wisielców.





































Nie mogłam już dalej. Słowo znudziło się i wyszło, omiotło spojrzeniem tylko dachy waszych domów.

Podróż była nieunikniona i często taka się zdarza, że nawet nie wymagała ruchu. Podarunki od wszechświata zawsze były dla mnie jasne – wybór kierunku i cech charakterystycznych istot zwanych ludźmi.



Ileż można o śmierci i rzeczach.







Można je obślinić i przytulić we śnie.













Rozdział z Jaskini



Nie tylko w Starych Światach istoty rozkoszowały się zjawiskiem zabawy. To świeża, młoda ciekawość dziecka (detye), obecna jest w każdej Galaktyce dzięki specjalnym zalążkom w świadomości, które powodują głębsze doświadczanie rzeczywistości (cenyeda) i nakładanie się wymiarów.



Okazuje się, że wiedza o wirach jest całkiem nieźle usystematyzowana, lecz wiedzą to ci, którzy chcą.

Można na podobnej zasadzie wyłuskać Słoneczne ocieplenie tam, gdzie go nie ma i dlatego odległości Galaktyk od obszaru Słońc nie zawsze mają znaczenie. Zależnie od potrzeb planety z Galaktyki Centralnej Sujułatulgowie wysyłają istoty odpowiedzialne za koordynację ruchów Słońc tak, aby oświetlały (wszystkie lub jedno z nich) życie w danym miejscu. Karmiciele słońcem, jak można tłumaczyć sformułowanie essquryede, są najbardziej uprzywilejowani w kosmicznej przestrzeni – nie przynależą do konkretnych rodów, ras, planet, ich istnienie oznacza przenikanie całych Galaktyk i pomoc w nakładaniu wymiarów tak, aby tworzyły Harmonię (przestrzeń). 
 

Działania harmonizujące nazywane są „skokiem poza horyzont”, czyli yeleoart (yele – ruch poza, trans; aorat – horyzont, stabilny, widoczny, wieczny). Ów skok to akt dostępny świadomości. Cselloas współpracują z istotami słońca, niekiedy sami się nimi stają. Prawdopodobnie historia kosmiczna została spisana przez takie scalone idee (dwóch istot). Powstanie słowa w Galaktyce Centralnej umożliwiło przekaz, ale ostateczne uformowanie zdań zawdzięczamy oas (suanaledo) i pracy jaką wykonały tam istoty ze światła – rozszerzając zasięg galaktycznej świadomości.































Niespatrzony odłam słońca

zawirował wieczornym powietrzem

skakał z wiązką aromatów,

słodkich kwiatów

miękki eter.



Nowa fala otworzyła – strumień

mienił się barwami nieba

struga deszczu kołysała pozytywką

starych wieszczów



Ktoś zawołał, z pierścieni Saturna

Ciepłym słowem obmył przestrzeń

skały drżały, tańcząc w mroku,



mkną kamienie



będzie spokój!











Punkt drugi



Niech czytelnik nie czuje się niepewnie. Nawet wiedząc, że ułożenie tych wszystkich słów w taką, a nie inną formę zostało zaprojektowane, aby każdy mieszkaniec Kosmosu mógł je przeczytać. Rozumienie zachodzi tylko w przypadku kilku światów, zapewne większość z nich wciąż przebywa w naya. Te szczególne odłamy światowości są ciekawymi obiektami do badań. W dodatku – w związku z tym, że wiele z nich jest podatnych na modulacje, modelowanie przedsionków swego doświadczenia, poznania - chodzi w zasadzie o możliwości wyboru. Retrospekcje się w końcu każdemu znużą.



Wejście w sferę wymiarów transgresyjnych było przeżyciem wszystkich zmysłów. Wyjście – też takim jest.







Powrót do jaskini



                Mówiąc ogólnikowo, a zarazem tak, że bardziej szczegółowo się nie da – istnienie najbardziej materialnych światów w naly umożliwiło Galaktykom ostateczną synchronizację na poziomie mentalnym, czego nigdy wcześniej mieszkańcy Kosmosu nie doświadczyli. Można rzec, że świadomość poczęła ekspansję zawsze prowadzącą w kierunku naddawania porządku różnorodności (albo po prostu chaosowi). Naddanie nowej przestrzeni doświadczania to wartościwowa odnoga rzeczywistości pomiędzy czasem, a przestrzenią.

              Poprzez drobne przekształcenie można wytworzyć nową przestrzeń doświadczeń, relacji i reakcji. Galaktyczne urządzenia językowe nie są przystosowane do ciągłego opisywania i nazywania wiecznie mknących ku nowości realizacji. Nie jest to jednakże ich wada, a właśnie zaleta, ponieważ sam system językowy oparty jest na owej ekspansji zawartej w zmienności, jako poddanej świadomości podstawie wszelkiego bytu. Ważnym elementem takiego języka są dźwięki – jego właściwy system. Falowość słów jest przeto szczególnego rodzaju cechą, która umożliwia jego poznanie-poznawanie przez każdego mieszkańca kosmosu. W końcu dźwiękowość samego kosmosu jest częścią każdego doświadczenia, bo niejako je po prostu tworzy.

               Wartym przemyślenia jest fakt, że światy materializujące zamierzenie (intencje) osiągnęły urzeczywistnienie tego, co na przestrzeni naszych Galaktyk było robione w sferze istnienia bezrelacyjnego. Przykładem jest sprawa teleportacji.

               Najczęściej dokonywano jej pomiędzy wymiarami, ale gdy zaakceptowano istnienie wielu wszechświatów, podróże zaczęły sięgać dalej.












Motel Międzygalaktyczny





Drzewa o ludzkich kształtach

karykatury ziemi

wszechświat doskonalenia



znudziły mu się



składne dyskursy



głębokie fizyczne rozwarstwienie













nastała Pustka – wyłoniła się z wątpliwości. Ściągnęła na świat upragniony, jednostkowy koniec. Wszystkie siły umysłów, pasje zaprzęgane do szaleńczej pracy, pomoce altruistów i problemy z wojen i walk – to wszystko stało się jednym, szalonym biegiem ku ostatecznej Pustce. Przewidywania końca mogły się ziścić, mogły wreszcie rozkwitnąć w myślach, stać się realne, być drogą zapominanego przeznaczenia. Świt następuje po takich zmaganiach, każdorazowo jest zbawieniem tam, gdzie pióro nie sięga. Teraz zostanie początkiem końca, granicą pomiędzy słowami. Wreszcie – ciszą.











Podobały jej się apokaliptyczne wizje. I planety zderzające się w podmuchach żaru słonecznego. Gdy miała wiarę w swoje czyny – lecz gdy przestała -





















Rozdział o Historii



Historia miała być: sensualna, pełna ucieleśnionej zmysłowości, metaforyczna – odbijająca faktury powietrza.



Historia postanowiła być nieprzewidywalna.

Zniknęła, pozostawiając pustkę bez obrazów, wypełniając ją strumieniem selekcjonowanych słów.



Słowa zaczęły burzyć ustanowiony przez wyobraźnię porządek, pociągając ją ku bardziej wysublimowanym atrakcjom umysłu.



Jeśli Historia pozostanie taka do końca, wypełni sobą subtelny wszechświat, lecz pozbawi go obrazów.

Trzeba zmienić historię i wcielić ją w życie. Przywrócić miejsce ważności słów. Zwarte pomaszerują wierszem ku -









odpadły moce

śnieg pokrył drogi



ku sobie

ku sobie

ku sobie

idą











Bohaterką Historii była Irupi. Irupi została wysłana z Galaktyki Centralnej na jedną z planet w czarnych wirach, zwaną Ziemią.

Irupi pojawiła się tam dzięki nowatorskiej materializacji dźwiękiem. I dźwiękiem miała przekazywać do Galaktyki spostrzeżenia, informacje i odczucia.

Odbierał je pisarz Manu, zafascynowany urzeczywistnieniem nowej ziemianki i przeżywaniem przez nią wszystkiego na granicy ekstazy, sam na tej granicy się znalazł.

Połączeni mentalnie, poprzez dźwięk, poruszali się wśród ziemskich krajobrazów.



Później Irupi trafiła na ziemskiego człowieka. Człowiek ów, był zatopiony w myślach i pochłonięty własnym zapomnieniem o szczęściu. Wspólnie z Irupi odkrył jej kobiecość.



Manu ogarnięty nieznanym wcześniej uczuciem pragnienia, wysłał sam siebie na Ziemię i tym czynem przekształcił czasoprzestrzeń do tego stopnia, że słowa zmieniły swoją wartość i zaczęły układać się w nieprzewidywalny ciąg.


Grupa wyspecjalizowanych mieszkańców Galaktyki Centralnej utworzyła wędrującą po całej Galaktyce sieć, która łapała sygnały i informacje od istot wysłanych na Ziemię i inne materialne planety.



Czy było to dobre dla całej Historii?



Tego jeszcze nie wiemy.













                   Ta historia nie ma końca, bo to jest właśnie koniec tej historii. Ciągnie się niczym upalny letni dzień, kiedy słońce nieugięcie topi wszystko wokół, w tym naszą skórę. Pobłyskujemy od potu i czekamy na chwilę wytchnienia. Tchnienia. Nawet nie chłodu, ale wewnętrznego orzeźwienia, co jak bryza obmyje rozgorączkowane czoła i spracowane obserwacją cieni umysły. W takim dniu cieni widać mnóstwo. Falują one podmuchami gorąca, skręcają sprytnie, by schronić się w ich czułych objęciach. Ale nie dają złapać tchu, bo zaciskają się, niespodziewanie torują wszelkie drogi aż zapominamy o ich istnieniu. Wydaje się więc, że ten dzień trwa wiecznie, promieniuje nieokreśloną dusznością, godząc we wrażliwą duszę wątpliwościami. Pulsuje w nas wytrwale sekunda po sekundzie, rozciągniętych w przestrzeni jaskrawego mroku. Okazuje się nagle, że cały ten czas leżeliśmy we własnym cieniu, wygodnie i z dostatkiem karmiąc go, albo on… karmił nas.

                 I to jest koniec historii bez końca, gdy już to wiemy i każdą następną sekundę będziemy wiedzieć, jak łatwo jest nie zauważyć, gdzie kończy się, a gdzie zaczyna – cień. I wytrwale, choć często z bólem obdzierać się zaczniemy z siebie.







              Historia może być tylko jedna, tylko jedną granicę przekracza. Zostanie wyrażona w słowach, najczęściej nieprzemyślanych, intuicyjnych, rozrzuconych w przestrzeni. Gdy mieszkańcy Galaktyki Centralnej zaczęli wyłapywać te strumienie świadomości, uznali, że wytworzył się nowy rodzaj komunikacji. Był zarazem dźwiękiem i słowem. Był obrazem i doświadczeniem. Był czuciem wszystkiego zmysłami nawet nieistniejącymi. Nikt nie miał ochoty tego opisywać, mieszkańcy kosmosu już dawno wyszli z takich dyskursów. Ubieranie doświadczeń i odczuć w słowa było staromodne. Po co w biedne słowa pakować taki ładunek emocji, który niejednokrotnie sprawia, że słowa wybuchają we wrażliwych umysłach istot kosmicznych.

               Dobrze, że na Ziemi bywa inaczej. Ingerencja w słowa jest nieskończona i rezygnacja z niej praktycznie niemożliwa. Dlatego, że tutaj słowo mogło być dźwiękiem, istniało nawet w ciszy.
































Rozdział Wreszcie Właściwy





Istniał kiedyś odłam roślin, które rozmyślnie otoczyły świat swoimi smukłymi opowieściami sprzed wieków. Dzięki tym opowieściom niejeden otrzymał dar roztropności.

Kiedy nauczono się transcendować myślowo poza słowa, rośliny stały się przewodnikiem po nowych rejonach i dolinach, a nawet gąszczach umysłów.

Bywało to poetyckie, ale też oczyszczające.



Pieśni roślin zawsze brzmiały gwiazdami.




Opowiedziały kiedyś historię, która zapisała się w pamięci tylko niektórych. Dotyczyła tego, o czym właśnie czytacie błądząc urywkami myśli, po jeszcze bardziej niekonsekwentnych torach tej fantazji.

Chciały mówić dłużej niż utrzyma je chwila ludzkiej świadomości. Sięgnąć tam, gdzie twórcza niemoc rodzi prawdziwą sztukę wyselekcjonowaną i obdartą z potrzeb współistnienia z innymi.



Lecz i to nudzi.



Trzeszczy, tłucze się o podłogę jak najlepsza porcelana przypadkowo upuszczona, albo zrzucona ci z ręki przez małego chochlika.


Mieszkał na roślinach, a nawet był nimi od czasu do czasu. Dawało mu to siłę do wyszywania nowych filmów w powietrznych kolorach ciekawości. To dla chochlika z reguły jest bardzo ważne, ponieważ jest istotą odwiecznie narażoną na smutek. Ze względu na delikatną strukturę jego skóry. Rośliny najlepiej potrafiły dać mu opiekę i spokojne przeżywanie swoich wizji. 
 

A wysyłały te promyki ku każdemu kto zechciał umoczyć swoją świadomość w ich jasnych końcówkach.





Wszystko zatem powstało z ziaren.

i zakwitając włączyły światło przestworzom.









myśl wyskoczyła jak petarda i rozświetliła ciemność kosmicznego nieba.





Jakieś anioły i błyszczące fale dominowały w krajobrazie. Było różnie – smutno i radośnie. Momentami… właśnie tak chwilowo – aż dotkliwie.

Falowały więc anioły i wyglądały jak najpiękniejsza Fantazja baśni.



To tu się zaczęły. Historie bez końca, pisane siłą mięśni, osobistej relacji ze światem. Tak było. Stawały w gromadzie smukłe słowa, przybrane w kwiaty wyobraźni i wspomnień.



Wspomnienia





Nie było nic i chciało utworzyć nam zamek, z ołowianych masek pozostały tylko zęby. Mogli pisać, myśleć, mówić i bez związku z czymkolwiek oddali się Muzie.





Ale były też inne wzniesienia – i góry groźne swym zapachem, kształtem i dźwiękiem.

W tych podróżach na Ziemię i jej odnóża…













































Przestrzenie szarości









             Budynki falowały swoją szarością, a okna równo, bez wyjątków, odbijały mgłę i jednolitą, nieciekawą barwę nieba. Bywa i tak, że w niektórych miejscach słońce rzadko świeci, niebo nie jest przejrzyste, soczyste, tylko płytkie, szorstkie. Jakby niemo chciało powiedzieć: weźcie się ludzie ewakuujcie, niewiele tu, niewiele pozostało…

            Wyrazić myśli najbardziej skrupulatnie wypychane w nieświadomość, to jest dopiero sztuka. Ugiąć się przed niezadowoleniem i spojrzeć przez okno bez ciągłego przecierania go szmatką, albo… nie patrzeć, zasłonić nią szybę – uwolnić umysł od jednego z przyzwyczajeń. Zamknąć oczy, nie rozmawiać z niebem.

Ale słuch wciąż działa.

            Wiatr świszcze pomiędzy budynkami, owiewając ich szare mury groźnym pomrukiem zwyczajności. Dzień przypominający zawiesinę pomiędzy rankiem, a nocą, będący wiecznością. Granicą rozciągniętą w przestrzeni i czasie, nie do przeskoczenia. Co chwila usłyszymy monotonny śpiew Maszyn i to on nada rytm naszemu życiu.



            Niewiele pozostało do zrozumienia. Tak stwierdził w duchu Kani Kewicz, kiedy siadał na ławce w rytm stukania ludzkich budów o chodniki. Wzrokiem omiótł tylko część krajobrazu – skupił się raczej na drzewach nieopodal i choć były nagie, odnajdywał w nich piękne kształty oraz wzory.

             Wiedział, że skończyło się coś, co ludzie zwykli nazywać mianem epoki, nurtu, systemu.. Jakkolwiek nie określić tego schematu w umysłach, chodziło tylko o proste ułatwienie w myśleniu o czasie i zmianach, jakie w nim zachodzą. Teraz, wśród mgły zapadającej na zatrzymane w rozwoju miasta, wszyscy czuli, że zbliża się wyzwolenie. Nie jakieś górnolotne, pełne anielskich śpiewów, gongów i dłoni złożonych w wyrafinowane mudry. To było wyzwolenie prawdy – poprzez uwypuklenie nieprawdy.


            Prawda nie istnieje. Oznajmił Kani Kewicz swoim studentom. Prawda jest sumą tego, czym przykrywamy kłamstwo. Kiedy oczyszczamy te przestrzenie – pozostają tylko poobdzierane zasłony iluzji i ona nie znika.

           Uczniowie wydawali się przestraszeni, więc Kewicz kontynuował…

           Nawet jeśli uciekniecie w najgłębsze lasy i najdziksze pustynie… Iluzja ciągle towarzyszy człowiekowi, jako element kształtujący indywidualne życie.



           To jest przygnębiające, choć kształtuje. Pomyślał teraz były profesor. Oczywiście sam wciąż pokładał nadzieje w prawdzie, ale jako idei, która jest bezkompromisowa i nie liczy się ze szczęściem ogółu. Prawda najczęściej obdziera nas z niego, dodając powody raczej do zmartwień. Lecz ponieważ jest prawdą – przynosi też odkupienie…

Ulgę, że martwić się nie ma w gruncie rzeczy powodu.

Skoro to wszystko…



         Ach. Nieważne. Przemyślcie to sobie sami, nikt wam nic do głowy włożyć nie może. I tak wiecie, że wpływa na was wszystko, co… no, wszystko. Zakończył Kewicz i dodając jeszcze kilka nieskładnych słów, pożegnał się ze studentami raz na zawsze. Podziwiał każdego człowieka, który oddawał się w służbę wychowywaniu młodszych pokoleń. Problem w tym, że on nie wierzył w młodsze pokolenia. Nie dotyczyły jego i on nie dotyczył przyszłości – cokolwiek mógł powiedzieć, dotyczyło to tylko jego spektrum uniwersum. Oni mieli swoje i szukali swojego.



             Ale i oni wiedzieli, że nadchodzi wyzwolenie, chociaż oczywiście nie tłumaczyli sobie tego faktu. Tylko spokojnie i z dziwną pokorą obserwowali szarzejące niebo nad swoimi głowami. Może i ich będzie historia, jakaś cząstka słów przywędruje w te rejony wyobraźni.

             Maszyneria tego dnia, cała światowa maszyneria, przestała funkcjonować. Ludzie, którzy w niektórych przypadkach obsługiwali owe maszyny, albo przebywali w ich towarzystwie, zostali z nimi już na zawsze związani, świętym węzłem małżeńskim z maszyną. Stali się nią w zasadzie, bo teraz tylko od czynnika ludzkiego zależało jej funkcjonowanie. Nie trzeba dodawać, że to maszyny były tu najważniejsze, ze względu na swoje szerokie zastosowanie.

           I teraz Keni Kewicz, siedząc na ławce w miejskim parku, kontemplował swój dzisiejszy dzień i dzień całego świata, określając go mianem ponurego i nieciekawego, miał ochotę pozbawić siebie życia i to wydarzenie rysowało się przed nim wreszcie jakoś kolorowo i interesująco. Podobnie czuł w przypadku snu, kiedy już powoli odpływał, ale resztkami świadomości wyławiał fantazyjne obrazy ze swojej wyobraźni.

Tak, to ona…

          Keni Kewicz przypomniał sobie ulubiony fakt ze starych murów swojej siedziby profesorskiej i zapomniał następnie o tym miejscu całkowicie.



         Otóż przemykała niekiedy ku podziemnym zapleczom bibliotecznym osoba, która roztaczała wokół siebie taki nieposkromiony urok prawdy, jaki jawił mu się w sennej wyobraźni. Wśród regałów zastawionych fascynującymi książkami, przyglądał się jej z fascynacją, jaka może zrodzić się tylko pomiędzy umysłami. Tunele w głowie Kewicza już od paru lat pozbawione były treści. Tworzyły formy pamięci, relikty zdobytych Wiedz. Te tunele dawały mu przestrzeń niezbędną do rozwijania swojej własnej twórczości.    Pozbawić się odniesień, uniesień, warstw teorii… przekraczać… Tak myślał o życiu, o sztuce, o literaturze. Ale te poetyckie uniesienia nie pasowały do jego ponurej twarzy (człowieka, który prawdy nie musi szukać).

I w dziewczęcym pląsie pomiędzy półkami odnalazł świeżą pustkę, ciągłą gotowość na powiększenie takich przestrzeni w umyśle, które będą się powiększać, choć nikt nie wepcha do nich żadnej zbędnej treści. I Kewicz w tamtym momencie wiedział, że musi odejść.

              Oczywiście fakt jego śmierci był już przesądzony bardzo dawno. Jeszcze zanim jego rodzice wpadli na pomysł posiadania dziecka… Otóż śmierć była zakotwiczona w samej ludzkiej naturze.

Śmierć Maszyny – w człowieku. I człowieka w Maszynie.



           Ten taniec, często pozbawiony gracji, stukał boleśnie do głowy Kewicza, jak pociąg kołaczący się po starych torach. Taniec w oparach szarości, pogłębiającej się szarości wzajemnego niezrozumienia. Wnikanie w szarość i mechaniczność, rozpływanie w niej, topienie się w niej, nazywanie i opisy świadomości świadomej własnej przynależności.



             Jego manifest brzmiał: Uwolnić świadomość od świadomości. I opublikował go na łamach kwartalnika „Dziwy”, który prowadził przyjaciel Kewicza. W manifeście zawarł obraz tej podziemnej biblioteki i dziewczyny, która zamieniła się w książkę… Albo była to jego wyobraźnia i percepcja. W każdym razie „Dziwy” szybko po opublikowaniu manifestu musiały długo tłumaczyć się czytelnikom z tego, że autor Kewicz nie zamierza rozszerzyć, uzupełnić, skomentować własnego punktu widzenia, który tak odważnie zaprezentował (i wielu usłyszało w tym znane także sobie nuty). Kewicz nie sądził jednak, żeby był powód mieszać się w dyskusje na tematy, które on już sobie dawno w głowie poukładał. Lubił jakieś ambitniejsze rzeczy niż wałkowanie na różne sposoby czegoś, co realizuje się tylko na najwyższych szczeblach sztuki.



            Ale o dziwo… w manifeście świadomość, uwalniając się, dotyka sfery także poza sztuką – czy też przede wszystkim, właśnie tam się kumuluje. Poza wytworem człowieka, ale w związku z nim, jeśli tylko nie wyłączymy się z przestrzeni. W niej bowiem pozostając, wciąż do czynienia mamy z maszynerią wyprodukowaną przez ludzkość i wszelkimi odniesieniami do działań człowieka. A jak duży chaos wprowadziły same litery, w dodatku w tylu alfabetach i językach. Te książki i ta dziewczyna…

Nie wiedział czego szukała wśród bibliotecznych regałów, może po prostu lubiła zapach książek.

             A pachniały naprawdę różnorodnie, z przewagą jednak na starocie – w bibliotece było dużo zbiorów starych, unikatowych egzemplarzy książek o długiej historii i z cennym wnętrzem. Dotykała ich z namaszczeniem i uśmiechem na wargach, ale czytała z szaleństwem w oczach, przebiegając od kartki do kartki, błądząc w słowach i po słowach, przedzierając się poprzez nie, wnikając w nie głęboko, bardzo głęboko jakby była gwałcicielem, brutalnym i ociekającym potem.


Więc gwałciła te książki…



          Stwierdził ze smutkiem Keni Kewicz, a zarazem dziwnym podnieceniem. Uczucie bezsensu, które na chwilę odgonił, rozpamiętując parę obrazów, nagle powróciło z całą swoją obezwładniającą prawdą o życiu.

Niewiele zrozumiem, bo już o wszystkim wiem, że się nie da.



            No, nie da się, ale czy to nie jest właśnie urokliwe? Usłyszał w głowie jej głos. Z zaskoczeniem zauważył, że był to głos piskliwy, jak dziecka. No tak, naiwna i głupiutka w tej słodyczy. Proszę bardzo, tak też można, ale to nie zakoloruje tych chmur. Kewicz spojrzał w górę. Miał tego nie robić. Skrzywił się, bo dopadło go jeszcze silniejsze ponuractwo.

           Postanowił jednak spotkać się z przyjacielem, redaktorem „Dziwów” i porozmawiać z nim o nowej fabryce śrubek, która powstała niedaleko centrum. Lecz po chwili przypomniał sobie, że pracownicy tej fabryki są już elementem maszynerii i w nieszczęśliwy sposób także jego przyjaciel jakoś stopił się ze swoją klawiaturą. Pochłonęły go słowa reportaży ze Sri Lanki, ale oczywiście miał dostęp do innych wymiarów liter i literatur, co może zaowocuje czymś w przyszłości. Co do przyszłości to większość obywateli była raczej pozytywnie nastawiona. Bo maszyny będą teraz bardziej wydajne.

           A Keni Kewicz spojrzał na zegarek i znów zapomniał, że przyszedł tu tylko popatrzeć na drzewa, bo tylko one napawały jakimś urokiem estetycznym jego rozbiegane oczy. A jednak prawda nie zawsze jest ładna. Zresztą, Kewicz już miał przed oczami jej palce śmigające poprzez słowa jakiejś pożółkłej księgi, i już czuł podskórnie, że być może prawda nie istnieje właśnie dlatego, że jest ciągłym aktem poznania i wykraczania – w jakikolwiek sposób w to poznanie.



             Zadzwonił dzwon w kościele, a Kewicz aż podskoczył z wrażenia, jak silne było to uderzenie i jak mocno przypomniało mu o świdrującej rzeczywistości, która go bezpośrednio nie dotyczy. Ale pośrednio… tak, spojrzał na odległą wieżę kościoła, zmrużył oczy, dostrzegł kołysający się dzwon i wyczekiwał kolejnych uderzeń. A one rozległy się, ale jakieś inne, zniekształcone, lecz równie wyraziste – człowiek wydał z siebie głuche uderzenie, dźwiękiem wytańczył nową melodię dla świata, a ona jakoś miękko przefrunęła po szarym niebie. Nie odgoniła szarości, nie stworzyła nowej… Była kolejną.

Literą, słowem…

               Tak szaleńczo te oczy wchłaniały w siebie atrament. Zupełnie czarne, czarne jak jej włosy, jak ona.

Uwolnić świadomość od świadomości. Już starczy, Keni Kewiczu, już starczy. Można spokojnie siąść na ławce i pobyć sobie, ot tak, z drzewami. Miłe są i przyjemne, jakiś ptaszek może przyleci… ale tutaj tylko z wypchanym, chorym brzuszkiem. Już można poprosić kogoś o szczeniaczka, zacznie się sezon niedługo, na szczeniaczki, kocięta. Wszędzie tego pełno. Rozweseli... takie małe, przy nodze poskacze…

             Keni Kewicz roześmiał się w duchu z tego wyobrażenia, przestraszony, że już nie dojdzie raczej do jakichś wtopień i zatopień ludzi ze zwierzętami, bo to jakoś idzie od dawna, człowiek tak wyrasta, wyrasta, dorośleje, zmienia się, ewoluuje.

            Niewiele pozostało do zrozumienia. Teraz tylko tę prawdę zwykłą mieć w świadomości. Mieć w świadomości, że ona wolna, że nie musi… tutaj, z nimi, kupować sobie kota i dawać mu imienia. No, że może trochę z jednego słowa, trochę z drugiego i to wszystko bez znaczenia, że szare. I śpij słodko, śpij, bo tylko to tobie… – zaśpiewał na koniec człowiek huśtający się na dzwonie. A może dzwon. A może człowiek.












Rozmowy









- Kim pani jest?

- Nikim. - odpowiedziała, wyglądając przy tym, jakby była to prawda.

              Już dawno uświadomił sobie, że jego praca wśród zakurzonych, starych książek pomieszała mu się ze zwyczajnym życiem poza murami biblioteki i do końca nie był pewien czy świat jest szary czy jego postrzeganie świata. A ona jakby znikąd wyłaniała się czasami spomiędzy półek i żwawym krokiem przenikała kolejne pożółkłe kartki najpiękniejszych opowieści, jakie kiedykolwiek katalogował.

- Nie jest pani smutno przez to? - zapytał zatem, zachowując spokój i próbując zrozumieć zawiłość kobiecej psychiki. Uśmiechnęła się, błysnęły jej oczy – a były to oczy wyjątkowo duże, przejrzyste, trzeźwe i zarazem subtelne. Były jak róża.

- Dlaczegóż to? - wzruszyła ramionami. Te oczy przypominały tusz, dzięki któremu książki zostały napisane.              
           I ten tusz skapywał na kartki, rozlewał się na nich, tworzył słowa, słowa zdania, zdania opowieści, a ona wynurzała się z nich łapiąc oddech w szale namiętności – i znikała ponownie…

            Mieszkała w pałacu z ziaren kawy i kakao. Te zapachy przesiąknęły gładką, kobiecą skórę. A zadaszenie zrobione zostało z kryształu, poprzez który przebijały promienie słońca i białe chmury, niekiedy ułożone w przejmująco realne kształty herosów, mitycznych bohaterów, smoków i najróżniejszych bogów o stu rękach, głowach, awatarów i dewów. A stopami dotykała wilgotnej ziemi. Mogła usiąść na niej w samej bieliźnie, albo i bez niej, i zanurzać ręce w czarnych, lepkich grudach. Z nich formowała figurki. Lepiła z nich drzewa, które później rozrastały się do nadnaturalnych rozmiarów, rośliny o pięknych zapachach i kolorach, tworzyła żyjące, świetliste owady, a w jej włosach mieszkały motyle.

             Miała wielkie łoże, idealne dla trzech osób. Wgniecenie na środku, o smukłych kształtach, wciąż pachnące różami, oznaczało miejsce kobiety. Po jej prawicy układał się Bóg ze swoim zatroskaniem wymalowanym na pokrytej białą brodą twarzy. Po lewicy Szatan – rytmicznie pieścił kobiece sny, targając przy tym niesforne kosmki swej czarnej brody. I tak żyli w namiętnym uniesieniu, ociekając czekoladą i turlając się wraz z wielkimi orzechami, mieszając własne imiona z nazwami drzew, własne kształty – z kształtami motyli lub ćmy.

              Wypisane na ciele kobiety wzory budowały wokół spiralne tunele, poprzez które kochankowie zwiedzali delikatne światy prawdziwej, sensualnej rozkoszy. Wchodzili tam zawsze z lękiem w sercach i buntem umysłów, lecz wracali odmienieni, pełni wewnętrznej uciechy i spokoju.

              Bóg i Szatan wyglądali niemalże identycznie, twarze mieli męskie i męsko przyozdobione zmarszczkami i włosami, tak samo ich ciała – wciąż sprawne, silne i gotowe do budowania nowych światów, choć lekko wysuszone, spracowane. I tak czekali tylko na wieczór, kiedy kobieta smarowała te ciała najświętszymi olejkami swojej kobiecości.

             Odnowienie przychodziło o zmroku, kiedy człowiek zapominał – we śnie – o istnieniu dnia i nocy, światła i ciemności. Kiedy w zasadzie go nie było. Oni wyciągali dłonie i tańczyli ze śpiącymi, sycąc się ich doznaniami, rozpalając wokół kadzidła i swe wonie wdychając aż do odurzenia.



           Jestem nikim, powiedziała więc, bo jedyne czym się zajmowała to snucie historii, a wszystkie historie, opowieści, sny i jawa – były kolażem tak wielu doznań, sklejeń i rozdzierania. I były jego widziadłem. Ona była. Jej nicość.









             Więc szukałam wśród tych półek i nie tylko – także poza miejscem pracy Wyśnionego – kwartalnika „Dziwy”. Okazało się, że nie istniał taki dotąd, być może miał być w zamyśle, który spontanicznie wysnuł się z moich wspomnień i obserwacji różnych typów szarości.

           Najwięcej opowieści i wewnętrznych dziwactw dzieje się bowiem, gdy za dnia ...– lepiej trzymać się na uboczu. I zawsze kiedy szepczę mu do ucha: jeszcze jest za jasno, żeby wychodzić; to mam co do tych słów silny szacunek, że w zamęcie oczekiwań wypatruję radośnie nadchodzącą noc.

Ale to już całkiem inna historia – i dotyczy tego, jak wybawić się od myślenia w kategoriach schematycznych.



Z uczucia, że to nie takie proste, bo jesteśmy na nie tak czy siak bezsprzecznie i paradoksalnie skazani… z tego właśnie uczucia

- Prawda jest, moja kochana, paradoksem.

..rodzi się wszelka sztuka.



Nic więcej nie można na ten temat pewnego powiedzieć. Świdrujące elementy osobowości mają jednak skłonność do przekształceń i odważnego popychania człowieka naprzód. Muzyka tego wszystkiego ma dwojaką naturę: śmierci i życia. Śmierć jest jak głębokie zespolenie z Szatanem. Życie jak subtelne uniesienie z Bogiem. Jedno jednak krótsze, drugie dłuższe – obydwa wyjątkowe i niepowtarzalne. Nie do rozdzielenia w kategoriach rozkoszy, jeśli już pozostajemy przy przestrzeniach form i wyobrażeń…



Myślał o niej i tak, kiedy oczy zmieniały kolor, w zależności od natężenia akcji w jakiejś historii, którą czytała. A może, którą właśnie snuła w swojej głowie. I tak bowiem się działo – a on był elementem ważnej nici wspomnień, uświadomień na temat tego, jak to jest naprawdę być człowiekiem.

Czasami, dosyć często zresztą, życie się toczy, jakby miało być karą za to, że w ogóle się jest. A to dlatego, że ta kara ma tak różne oblicza, że często nie rozróżniamy, oj nie rozróżniamy, tego kim się jest.

To wysławiała niemo w stukocie bucików po drewnianej podłodze.





Świat jest okrutny. I znowu to mruczało i mruczało jej w głowie, po tych niewysłowionych, może nieistniejących, spotkaniach w bibliotece.


Jeśli jakieś osobowości istniały, to rozmyte przez wieczność, ilość i różność doświadczeń – rozwiały się, spłynęły w nasieniu zdarzeń…







nic nie pozostało, nawet to nieuwikłane w świat materii – rozpieszczenie się w naturze. Nawet to, nie…



była zatem pewnie Śmiercią. Odważnie brodziła przez życia fantazje. Przez sny płynęła, jak syrena, zgrabnie…





lecz morał z jej postawy był taki, że stało się życie słowem i słowo życiem, ciągnącym je nieprzerwanie, z uporem, niszczącym granice pomiędzy przeciwieństwami, pomiędzy znaczeniami słów.

I oczywiście: uważaj na czas.










To być może koniec





To może być koniec! Uciekli, schowali się wszyscy słuchacze.

W Galaktyce zamarł chaos. I przecięła niebo burza.




Oczy kwiatów. Opowieść o chmurze.

Zaczęły się czasy wspomnień

upomnień

westchnienia – że…

może już koniec, już czas



spotulnieć



w czasoprzestrzennej

haha

dziurze.