Odmienia mnie z
uporem bladość warg na mrozie. Wiatry nim rozkosznie smagające
skórę. Myśl o cieple płonie w jądrze uniesienia, stopienia,
przyjemności z tobą.
Wymieniać można i
słuchać promyków oświeceń rozumu, lecz słowa przenikną i tak
we krwi, tańcząc na rosie poranków i wiosen. Wzniesiemy się,
wspólnie, ponownie ku słońcu. W księżycach rozniesieni, w
parzystym pomruku sosen. W lesie rosnącym… gdzie mieszkały dziwy
naszych marzeń.
Mieszkali na
skraju upalnej pustyni, za nimi rozciągał się bór. Tu mieli cień,
jeżyny i trochę słońca, gdy chcieli ogrzać się za dnia.
Pięcioro braci i ich dwie siostry, zmagali się z ruchliwością
wydm. Spod nich dostawali wiadomości, jak długo jeszcze tu mają
tkwić.
Wyobraźnia ich
poniosła o leniwej południowej porze i ruszyli do zabawy, ubrania
zrzucając swoje. Wbiegli do wody, jedynego źródła, które spod
skał wypływało w lesie. I tam, śmiejąc się z radości
przyrzekli być ze sobą w więzi. „Tutaj nikogo już nie spotkamy,
cały świat wymarł, ludzie przepadli…” Mówili sobie po cichu.
I tylko tam, w podziemnej przestrzeni wciąż tlił się ogień
życia.
Nieznani im wnętrza ziemi mieszkańcy, trudzili się, żeby
kontakt z nimi pozyskać.
Mijały tak lata,
na subtelnych wiadomościach, wysuwających się spod ciężkich
wydm. O tym, jak kwieciście można wieść życie, gdzie nie ma
pogody i niepogody, księżyca ni słońca.
Tam, gdzie
wyobraźnia skutecznie wiodła poprzez jawę i sen – spełniały
się wszelkie fantazje.
Lecz oni, po cichu,
i tak patrzyli ku niebu.
Tam malunki
doskonałe co chwila błyskały barwami. Muzyką, dźwięcznością
podmuchów i temperatur wszelkiej maści. Kształtami swymi otaczały
wszelkie wizje.
„Żyj w spokoju,
mój człowiecze, popatrz na niebo, nawet jeśli chmurne”, mówiły
postacie błąkające się po niebie. Nikt im nie wierzył, tłumy
wniknęły w glebę, łącząc się z nią w ruchu szczerości.
Odurzeni wonią nieistniejących olejków, przebiegali kilometry
snów.
Mogli zmieniać się
pod wpływem choćby innym dźwięków zasłyszanych w przyrodzie. I
tak wodospad nad źródełkiem czynił ich falą świeżości i
ochłody.
Kim więc byli i
czy da się to określić?
Armią mojej
rozkoszy i bliskości we mnie kwitnącej zapachami, kolorami,
melodią!
Odpoczynku, boskiej
wody życia.
Żywotności.
I bez pamięci
podróże się zdarzają. Mkną w przestworza znudzonym łaknieniem.
I życiem – westchnienia chwilą.
Bywają strudzonym
blaskiem zdarzeń.
Okazją do
wzburzeń, projekcji uśpienia.
Słodyczą być
może.
Strudzeni
poszukiwaniem wolności, zaczęli zmieniać jej nazwę. W prawdy zęby
obróciwszy rzeczy, można śpiewać, wynucić blask księżyca.