{SŚ1}
Ciąg
strumienia myśli dnia 12stego kwietnia spisany w rozciągły pasaż słów na
drżącej linii horyzontu. Rozbawione w oczekiwaniach na swoją przyszłość, płyną
w dal ogniskowych nitek miłości. Stara gwardia ideałów; wypaczone robią odwet
wobec nowszych skrzypień desek. Byłaś kiedyś tak okrutna, że odłamki Teraz w
iskry powietrzne zmieniły się? Zaraza, a mnie (nie) analizuje Ja w najgłębszym
światów odmęcie.
Wybrany nad
wszystko, co niepozornie odległe w dążeniu do samodzielności uczuć bez granic. W
opowieści z rozmazanymi schematami, przez dziury umysłu wślizgują się same. Z obawy,
bez wdzięku, spalony muzyką, zbawiony sprzed brzegu… marności myślo-życia.
Wybierać w tym tańcu, wróżyć ze spróchniałych korzeni największego drzewa.
Upadek z cierpienia nie-doznania. Uciekające posunięcia przyszłości stawiają na
głowie ostateczny kres ludzkości. Nikt przedtem nie zastanawiał się, co ten
przekręt mógłby oznaczać, ale od dziś ludzie żyją w strachu przed swoją
najgłębszą beznadzieją. Siebie rozdzieleniem i poodklejaniem na drobne, na prawdę
i nieskończoność, dzielić ją i troić, byle tylko pasowała gdzieś tam, w
myślo-świecie niemych zdarzeń.
Alleluja pomagierom ostatecznych
celów w dobie, grobie; grobów, cmentarzysk obumarłych z tęsknoty zamroczonej
alchemicznym tworem gorzkości wewnętrznego ludzkiego ducha. Twór i hybryda
niekomfortowego łączenia dla Kosmosu obślizgłych idei obcego człowieka.
Psychoza i obłęd w postaci człowieka, w energii i ruchu zadymionej sypialni. Już
w słońce piorun uderza i spala je na gęstą masę odłamków jasności.
Wybraną bezkresną końcówką
dojdziesz do siebie bez dobra w oddechu. Jak serce stracone w bezdechu i
trupioblada twarz po kolejnej nocy odklejenia nudnego w obliczu słodkości
starego miasta. Już nie widzę światła w cieniu i chcę otrząsnąć prostą myśl z
niepotrzebnych wpisów kultur – komizm. Groteska bez traumy obcowania z miejscem
styku uczuć i przedmiotów. Tak stare i nowe łączy się w cichym pomruku
wielkości, bez niego zapraszam na życia bezkresny kres, bez dna i pojęcia
paradoksu.
Ułani,
ułani…
i
stara, cuchnąca kartka. Standardowa tajemnica i czas na noc otulającą ostatnie
głosy nie twojej głowy.
Wybierz własną śmierć. To nie
boli. No, może trochę. Troszeczkę, gdy pomyślisz o tym wszystkim i na wszystko
zgodzisz się od tak. Nie ma sensu bez starzejącej się modły odprawiać dawnych
rytuałów; ozdobne historie.
Wybacz zaangażowanie, nie ma go w
czystym uczuciu. Bez zgiełku.
Starość. Zgnilizna. Dopadły w
ciemności ociekające tłuszczem zwierzęta, pigułka to senność, zmęczenie bez
granic. Za transgresją przez całe życie, przez i obok, bez gwiazd, a nawet
zbawienny poezji dziarski śpiew.
Brakujące cząstki elementarne tańczą w ogniu piekielnym w niedzielny
poranek zamglony poprzedniej nocy zapomnieniem. Wyszły z ukrycia pozbawione
emocji słowa i zarysowały na ścianie swój własny obraz świata. I spadł deszcz,
obmył żalem troski śpiew, a z warkoczy powstał oddech prawdziwego odnalezienia
dumy w sercu.
Bez słów wybiegasz w przyszłość i
pozbawiony odniesień brodzisz po kolana w posiekanych skrzypcach mnichów
alpejskich. Zaziębione umysły, oblodzone kręte ścieżki. Podniesiony wreszcie głos
w piśmie, dalej, dalej w szaleństwo owoców beztrosko podskakujących w
zgniliźnie swoich wiosennych miesięcy. Kościelny
skowyt wyboru wyborów dokonanych przez kogoś innego.
Znów upadły w myślach zwątpień,
już nie swoich. Dawne sny i brak odwagi do kroczenia w siebie. Dalej, dalej w
szaleństwo zabawy, umrzemy (i dobrze) wyprani z ochoty, żyć setnych koncerty
oglądać będziemy. Bez paniki, to tylko próba generalna, pomylona chyba z
operetką bez fabuły, aktorów i formy, a z czystą treścią oddaloną od mózgowych
przekaźników utraty dziewictwa w komunikacji międzyludzkiej.
To koniec, a jednak oddalasz
wyobraźnię, by płynąć dalej przez bezschematyczną aleję skowytu jesiennych
liści. Dlaczego ponurość zlewająca się na horyzoncie z opieką wszechrzeczy,
upiecze na nas swoje nieme łapska, wydobyte z samego serca komunistycznego aktywisty?
Wyskoczymy, odskoczymy, a świat będzie nasz.
I śmierć i śmierć wybranych dla
dobra ludu.
Kpina niebiańska spływa z okrętów
wybranych na bycie ostatnimi wędrowcami podniebnego królestwa, jeśli zaistniało
i ma ochotę trwać. Bezbrzeżnie,
straceni
i tak, choćby nie wiem jak
patrzeć – przekręcone znaczenia ubieranych w łachmany królewskich myśli.
Alleluja i wschodni znak bycia-sobie-ot-tak-na-luzie, odmęty świadomości, s’il
vous plait.
(Jeśli jest nadzieja to trzeba ją
tylko umieć trzymać, a jeśli jest taka możliwość, to jest – wszystko, bo
dlaczego mielibyśmy obłędnie – kurczowo udawać, że nie i tłumaczyć się z tego,
jak bezbronne, pozbawione odwagi, nieme dzieci?) Ratunku – labirynt bez światła
lepiej wskaże drogę. Bez pomysłu na ogień w życiu, bez ognia i trwałości w
ruchu. Nic nie jest oczywiste, ale skoro jest, to oczywiste, że jest.
Oddech utrzymuje wybrane końcówki
bez próżniactwa i utrwala ich nietykalność w obliczu wypchanych marionetek
systemu. Bezpieczeństwo odwagi
zapomnienia i wiedzy równocześnie.
__________________________________________________________________
Strumień świadomości to styl pisaniny, w której po prostu piszesz i nie myślisz nad sensem i powodem zarówno słów, jak i samego pisania. Klaruje się wtedy głowie aktualny stan umysłu, ale przez tę powłokę rozświetla wewnętrzne dążenie do dobroczynnego światła i ponadczasowych (i przestrzennych) praw kosmosu.
______________________________________________________________________________________
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
~ zostaw po sobie ślad ~