ano
z fb Melvinsów
Lubię wracać do różnych książek i przeglądać ich ciekawe fragmenty, szczególnie te trafiające gdzieś w ponadprzestrzenną otchłań różnych doświadczeń różnych ludzi, a tak zwodniczo podobnych do doświadczeń całego świata. Lubię też czytać o muzyce, bo stykam się z nią w barwnych odsłonach, lecz czytać o muzyce rzeczy niecodzienne, niesztampowe i najlepiej pisane przez kogoś kto mocno siedzi w tym temacie, albo piszę ot tak - co mu ślina na język przyniesie (albo natchnienie). Lubię czytać Amerykaninów, którzy przyglądają się własnemu krajowi z dystansem, a zarazem są jego tak typowym reprezentantem. Kiedyś słuchałam Nirvany i te kilkanaście miesięcy wzmożonej fascynacji brudem grungeu i pokiereszowaną osobowością Cobaina, miało spory wpływ na moje muzyczne drogi. A on oprócz muzyki (bo nie o niej teraz będzie) - pisał co popadnie i był szczery do bólu przed samym sobą. Pisał zapewne dla pokręconego wewnętrznego dialogu ze sobą. Też tak często robię. Z tymże to, co mnie rusza w świecie kultury, lubię jakoś upublicznić i ubrać w burzącą schematy formę. Bo może, jak gdzieś to znajdzie się w tej sieciotchłani, ktoś przeczyta i się zastanowi. Kiedyś. Gdzieś. To bez znaczenia. Dlatego zacytuję kartkę z Dzienników Cobaina. A to po to, aby przypomnieć światu o zespole The Melvins i pewnej istocie istnienia muzyki...
Najpierw hisotryjka. Kupiłam ostatnio w prezencie Bullhead. I jak to w obcowaniu z jakąś płytą, z zainteresowaniem przeglądałam jej zawartość. A tam żadnej książeczki, rysunku, kilku słów. Innymi słowy, Melvinsi robią płytę i nie pierniczą się: MASZ I SŁUCHAJ. Człowieku! Tak powiedziałam. Jak nie ma to nie ma :) Buzz nie posłuchał próśb Cobaina :) Swoją drogą, na pierwszej płycie Nirvany (Bleach) też nie ma karteczki z tekstami. Świadczy chyba to o pewnej prostocie i pokorze słowno-dźwiękowej. Swoją drogą, Bleach jest najlepsza i polecam każdemu uczciwie ją przesłuchać, a zaraz po koncert w The Reading Festival (1992). Ale! Nie porównujmy Nirvany i Melvinsów, co nie zmienia faktu, że te odmienne dźwięki są dziećmi lat 90tych, mojego ulubionego muzycznego okresu.
The Melvins żyją
SŁOWA są do dupy. To znaczy wszystko już zostało powiedziane. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio prowadziłem z kimś naprawdę interesującą rozmowę. SŁOWA nie są tak ważne jak energia, która płynie z muzyki, zwłaszcza granej na żywo. Nie wiem, czy kiedykolwiek czytałem teksty piosenek, które by dobrze oddawały muzykę, z wyjątkiem WHITE ZOMBIE, których teksty przypominają mi o tym, że w języku angielskim istnieje ograniczona liczba słów, a większość dobrych zwrotów już została użyta, tak samo jak dobre nazwy dla zespołów i tytuły płyt, nie wspominając już o samej pieprzonej muzyce. JEJKU, nie chcę brzmieć tak negatywnie, ale mówimy tu o The MELVINS. Z jednego koncertu The Melvins na żywo nie da się za bardzo zrozumieć słów (jak zresztą w przypadku wielu zespołów), ale czuje się tę negatywną ENERGIĘ. Muzyka jest ENERGIĄ. Nastrojem, atmosferą. UCZUCIEM. The MELVINS są i zawsze będą królami EMOCJI. Nie mówię o pierdolonym, głupim, ludzkim współczuciu, ich muzyka to jedno z nielicznych realistycznych napomnień, że każdego dnia żyjemy otoczeni PRZEMOCĄ.
Na tę muzykę jest czas i miejsce. Więc jak sobie chcesz potrząść zadkiem pod prostego, prymitywnego rocka, to idź posłuchać kapeli w barze! The Melvins nie są dla ciebie. I oni pewnie ciebie też nie chcą.
Jak powiedziałem, za bardzo się nie znam na tekstach, więc ich nawet nie pytałem o nie. Faktycznie ich teksty są równie ważne jak ich muzyka. W ich przypadku muszę się z tym zgodzić, bo choć z trudem mogę rozszyfrować jakiekolwiek słowa, to czuję, że mają w sobie tyle samo emocji co muzyka, i dlatego hipokrytycznie błagam cię, "BUZZ": do następnej płyty dołącz słowa tekstów, i jeśli potrzebujesz, to nawet do każdej linijki daj wyjaśnienie. Jestem pewien, że wiele dzieciaków to zajarzy. Serio, człowieku.
A mówiąc o Buzzie, to wygląda lepiej w afro niż ten koleś z filmu CAR WASH. Myślę, że powinien wykorzystać to błogosławieństwo i być pierwszym, który wzniesie się nad wygolone symbole hip hopu i architektoniczne eksperymenty na czaszkach i WYRZEŹBI sobie z włosów jakiegoś niesamowitego, odjebanego kaktusa albo rogi Bulla Winkle'a.
(Jakoś nie widzę tego na głowie Buzza, za to kaktusa...:))
Niech stroną dźwiękową tego spontanicznego posta będzie pierwszy album Melvinsów. Ale chwileczka, skoro mówimy o Cobainie (a raczej on o Melvinsach), to warto kliknąć w album właśnie z 1994 roku, a dokładniej - z kwietnia, dokładnie tego miesiąca, którego Cobain popełnił samobójstwo. Melvinsi wydali wtedy pokręcony album PRICK, chociaż wcześniej chcieli go nazwać... Kurt Cobain. Wikipedia podaje, jakkolwiek byłoby to niestabilne źródło informacji, że po śmierci Kurta zmienili nazwę albumu na Prick, aby ludzie nie sądzili, że to płyta z coverami. Lecz tytułowym "chu**" i tak pozostał właśnie Cobain. Cóż.
Ważnym jest eksperymentalność albumu, wydanego zresztą przez inną wytwórnię (Amphetamine Reptile Records, podczas gdy zespół miał kontrakt z Atlantic Rec.), wydanego pomiędzy dwiema świetnymi płytami: Houdini i Stoner Witch. Są głosy, które twierdzą, że PRICK jest przede wszystkim takim eksperymentalnym, dźwiękowym żartem, są i fani zachwycający się takimi pokręconymi brzmieniami. Jestem ciekawa, odpalam, ale najpierw.. muszę odpocząć po Gluey Porch Treatments, pierwszym albumie Melvinsów.
I w tym celu... oglądam odcinek bajki Rocky and Bullwinkle, żeby poznać bohatera amerykańskich bajek z lat 1959/64. I zastanawiam się, dlaczego akcja toczy się tu tak szybko. A potem te amerykańskie dzieci z łatwością biegną w nowe wyścigi szczurów i żółwi.
Cobain "uczy i wychowuje", wszak w jego Dziennikach znalazły się nawet przyzwoite spostrzeżenia dotycząca szkodliwości narkotyków. Sam sprawdził. Sam ostrzega. Wiecie, wiedzieć o czymś to jeszcze nie znaczy, że da się żyć w zgodzie z tą wiedzą, poszukajcie tego w sobie. Człowiek uczy się całe życie i całe życie głupi.
Ale wróćmy. Cobain wspomniał jeszcze o filmie CAR WASH. Pomyślałam, że
jeśli to wszystko znalazło się w jednym akapicie z Melvinsami, to należy
poznać te elementy, zazwyczaj takie zbiegi okoliczności dają świetną
zabawę. To jak organizacja małej intelektualnej wycieczki. Zachęcam do
tego każdego, łapcie się w relacje z rozmaitymi rzeczami, które
rozwijają się piękną wstęgą doświadczenia kultury, natury, życia. Jeden
akapit - tyle radości! Muzyka, bajka, film, słowa. Szczypta Ameryki.
Car wash to film z 1976 roku, a ten wyżej to wspomniany koleś z afro. Przyjemna historyjka, ale co w niej szczególnie fajne to soundtrack :) Wesołą muzyczkę mieli!
Niech zabrzmi już muzyka!
Przesłuchałam PRICK i świetnie się przy tym bawiłam. Płyta jest rzeczywiście inna, dziwna, ale nie tak dziwna jak wiele rzeczy, które było mi dane słyszeć. Lecz w latach 90tych eksperymenty i ciekawe brzmienia są według mnie czymś często obecnym. Choćby na przykładzie The Residents - wśród bogatej dyskografii właśnie na te lata przypadają albumy bardzo interesujące brzmieniowo, jak choćby Hunters. Podobnie jest w przypadku PRICK.
Ten album jest trochę jak Ameryka, pustynny, skrzeczący, a zarazem szepczący. Jest jak zgrzyt węża wysuwającego się spod piasku, pełznącego gdzieś pomiędzy wielkimi kaktusami. To muzyka pełna oczekiwania, ale nie zbyt długiego - takiego w sam raz, gdzie zdążymy pomyśleć o dźwięku, odczuć go w sobie, zapragnąć więcej i po chwili to więcej otrzymujemy. Te ambientowe elementy są obecne i wyważone, świetnie wpasowują się w klimat albumu, nie spowalniają go, a budują napięcie. Właściwie PRICK daje w głowie tło do niezłej historii. Mogłaby zostać nakręcona lub napisana lub po prostu wyobrażona podczas odsłuchu. Dobre 40 minut kowbojskiej przygody wśród odbijających leniwą perkusję skał, jam session w jakimś barze na skraju świata. Ale wiecie, takim barze pełnym werwy, amerindiańskim, gdzie ludzie spotykają się, żeby posłuchać dobrej muzy i wypić jakiś dobry trunek rozgrzewający zmęczone ciała. A potem kiwać głową długo, długo, bardzo długo do tych melvinsowych pokręconych dźwięków, bo oto Buzz stoi wśród porozbijanych butelek po bimbrze i wykrzykuje, machając może krzyżem, a może leżąc przed starą, zniszczoną, pożółkłą Biblią..
I remember how I used to walk up and down the streets of the city of New Orleans.
Bound by drugs, bound by alcohol, committing the different acts of sin, living beneath my privilege, doing things that were contrary to God as well as the law.(...)
Bound by drugs, bound by alcohol, committing the different acts of sin, living beneath my privilege, doing things that were contrary to God as well as the law.(...)
I'm just like the woman that heard about Jesus coming through the city of Jericho, and she had a problem.
But I had a problem with lying too and lying was sin.
A ostatni kawałek jest w języku niemieckim, ale oprócz tego jest w nim jeszcze wiele wspaniałych smaczków. Jeju, posłuchajcie! Jakieś pytania?!
Und jetzt sitz ich mit irgendwelchen Musikern, ich glaub die sind aus Amerika, und die lachen sich halb tot wegen mir, ey.
Polubiłam ten album za różnorodność, ja po prostu bardzo lubię to w muzyce. Lubię dziwne słowa, języki, brzmienia, zgrzyty i ciszę - bo i ta znajduje się na albumie. Dźwiękowe historie, przygoda, na jaką mnie wysyłają zrobione z jajem albumy muzyczne - to nie tylko The Melvins, ale oni są w tym na pierwszym miejscu, prick!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
~ zostaw po sobie ślad ~