Powitanie świtu w uchu
Mówienie
o muzyce (jak i wszelkiej odsłonie ludzkich1
poczynań) wyrywa ją z przestrzeni zwykłego doświadczania i
stwarza pewnego rodzaju „nadprzestrzeń” – obecną w
intelektualno-estetycznym percypowaniu muzyki. Ta, przestaje być
tworem aktualnym, obecnym w chwili słuchania, a staje się
ponadczasowym. Doświadczamy jej wtedy wielopoziomowo, poza samym
momentem obcowania z dźwiękiem. Mówienie, pisanie, wejście w
interakcję z nim, przypomina podróż. Każde działanie tworzy nową
jakość pomiędzy obiektem odsłuchu, a naszym uchem, dając ciągle
bardziej rozbudowaną nadprzestrzeń naszego percypowania muzyki. Al
Cisneros2
powiedziałby – to archeologia dźwięku, odkrywanie, w dodatku
niekończące się i różnorodne, na co wskazuje choćby rozwój
tworzonej przez niego muzyki. To pierwszy przykład świtu,
świeżości, jakich możemy doświadczyć dzięki obcowaniu z tym
rodzajem sztuki – to nieustanna nowość i brak powtarzalności.
Odkrywanie
dźwięku występuje jednak nie tylko w przypadku twórcy. Słuchacz
w równym stopniu jest archeologiem – każda eksploracja muzyki
jest dla niego powiewem czegoś innego, wcześniej nieznanego. Ale
nie musimy rozdzielać ról – twórca to równocześnie słuchacz,
a odbiorca również kreuje nowe jakości w swojej relacji z
dźwiękiem. To my, jako indywidua stanowimy treść dla form
dźwięku, choć to zawsze dźwięk będzie nadawał rytm temu
doświadczeniu i to poprzez niego następuje ekspansja poznania
muzycznego (jego rozumienie czy samo bezpośrednie doświadczanie).
Dlatego nadprzestrzeń jest dostępnym każdemu, obiektywnym miejscem
wchodzenia w interakcję, mimo tego, że zawsze wychodzimy z
perspektywy jednostkowej, zatapiamy się w ciągłej ekspansji
dźwięku, niekończącego się jego doświadczania. To roztopienie
granic pomiędzy twórcą a słuchaczem, subiektem-obiektem, jest
kolejnym obrazem „świtu w uchu”, jaki przeżywamy dzięki
doznawaniu muzyki. Twórca odkrył dźwięk, zaprezentował go
światu, słuchacz wchodzi z tym w interakcje i wcale nie powiela
elementów danych od autora – rozwija je, przekształca (lub
zniekształca), obcuje z nimi w zupełnie innych przestrzeniach,
transcendując swoje poznanie, czyni je tym różnorodnym w formy. A
dźwięk poprzez swoją ekspansję przybiera postać nie tylko formy,
ale także treści. To sprawia, że można powiedzieć o istnieniu
dźwięku poza samym jego zapisem, ale i dzięki niemu.
Advaitic songs – album z
2012 roku zespołu OM3,
pokazuje niedualność właśnie na tym poziomie –
czystego dźwięku, pieśni wibrującej wokół, której wszyscy
jesteśmy odkrywcami. Percypując ją na różne sposoby, wkładamy w
ten odbiór rozmaite treści, których transcendowanie pozwala
doświadczać nowości i świeżości w obcowaniu z muzyką. W
albumie zrównane zostały dwa poziomy – czynności (twórca
muzyki) i bierności (słuchacz) – dźwięk jest nam dany do
doświadczenia w tej samej nadprzestrzeni – zapełnianej lub
oczyszczanej dowolnie. Jeśli oczywiście pozwolimy sobie na tego
typu doświadczenie muzyki. Sprawa ma się tak samo z literaturą –
czytając, gramy na zasadach autora, nie inaczej, jeśli chcemy
naprawdę poznać i wniknąć w dzieło. Album muzyczny opiera się
na podobnych zasadach. Istotne jest to, że stanowi zapis, który sam
w sobie jest już przekroczeniem momentu odkrywania muzyki. Dlatego
artykuł zatytułowałam „powitanie świtu”. Dźwięk już
istnieje, my z nim obcujemy i to ciągle na nowo. To wszystko jest
zaś wyrazem czegoś w rodzaju intuicyjnej, muzycznej filozofii
twórcy wspomnianego wyżej albumu – Cisneros'a: „Pieśni
istnieją od zawsze i zawsze będą; muzyk odkrywa je. Nie wytwarza.
Istniały we wszechświecie wcześniej. Dlatego rezonują we
wspólnocie serc.”4
Czy
ostatnie zdanie nie mogłoby się kończyć słowem nadprzestrzeń?
Doświadczenie
ostatniego albumu OM należy do bardzo ciekawych podróży w moim
życiu słuchacza, dzięki niemu poznałam narzędzia do opisu tego,
co faktycznie czuję obcując z muzyką. Prawdopodobnie też dlatego,
że Advaitic songs zawierają
w sobie tak wiele, będąc równocześnie czystą formą sztuki, oraz
stanowią całościowe, zharmonizowane pod każdym szczegółem
dzieło muzyczne, które pretenduje do miana klasyki. Lecz nie
klasyki gatunku – OM wyłamuje się ze schematów gatunkowych tak
samo, jak zaciera granice pomiędzy różnicą twórca-słuchacz.
Zaciera i różnice i podobieństwa. Wszystko paradoksalnie nakłada
się na siebie w niedualnym percypowaniu. Czy wciąż pamiętamy, że
znajdujemy się w Ameryce Północnej, a zespół pochodzi w
Kalifornii?
Nie
ulega wątpliwościom, że OM wyrósł z tradycji muzyki doomowej i
stonerowej, których korzeni można szukać w twórczości Black
Sabbath, a także w ogóle od powstania pierwszych zespołów
rock'n'rollowych i idei, które przyświecały różnym muzycznym
scenom lat 60tych i 70tych. Pierwsze płyty OM nawiązują do tej
powolnej, ospałej i pełnej mocy stylistyki, zachowując przy tym
niezwykły minimalizm – na początku zespół tworzyła tylko
dwójka ludzi – Cisneros grający na basie i użyczający wokali
oraz Hakius na perkusji. A jednak już od pierwszego albumu zespołu
(Variations on a Theme,
2005) wyczuwalna jest zapowiedź czegoś większego, bardziej
wyzywającego muzycznie oraz nowatorskiego. Sama nazwa – OM – to
zapewne wyraz wspomnianej koncepcji Cisneros'a o archeologii dźwięku.
Zaczerpnięta
z filozoficzno-religijnej doktryny starożytnych Indii, święta
sylaba om, będąca
wiecznie istniejącą udgithą
(pieśnią i oddechem równocześnie), a także symbolicznym
dźwiękiem wszechświata, była trafnie wybranym motywem. I, o ile
na początku obcowania z zespołem, odwoływałam się do
transcendentalnego znaczenia tych kategorii, do – nawet nie
filozofii, a mistyki hinduskiej – o tyle kilka słów
przeczytanych w wywiadzie z zespołem wystarczyło, abym zrozumiała
znacznie głębszą ideę przyświecającą Cisneros'owi. Głębszą,
a zarazem prostszą i bardziej świeżą – chodzi o sam dźwięk. O
doskonałą formę, która przybiera niezliczoną ilość oblicz
poprzez swoją ekspansję w każdym jego wybrzmieniu, odkryciu. I na
niezliczone sposoby może zostać doświadczony oraz opisany. Jedyna
transcendencja należy do wykraczania poza treści wprowadzane przez
nas w nadprzestrzeń obcowania z muzyką.
OM
zatem w kolejnych albumach odkrywa coraz ciekawsze brzmienia, powoli
wyłamując się spod ram gatunkowych. Na płycie God is
good, nagranej już perkusistą
Emilem Amosem (którego gra nadaje ciekawy wymiar tej muzyce5)
oraz z dodanym instrumentarium, takim jak flet, tambura, wiolonczela
– OM osiąga niebywałą jakość, również pod względem
tematycznym i całościowym (używanie na okładkach bizantyjskich
ikon zaczęło się już od płyty Pilgrimage w 2007).
Nikt nie spodziewał się, co zespól zaprezentuje kolejnym razem, a
wszyscy czekali na to z napięciem.
Na
Advaitic songs nie da
się patrzeć przez pryzmat gatunkowy, ani nawet stylistyczny. Zespół
wykorzystał cała masę motywów dźwiękowych, odwołujących do
Bliskiego i Dalekiego Wschodu, ale jak podkreśla Cisneros, nie było
tak, że usłyszeli jakąś bizantyjską podniosłą muzykę i
stwierdzili, że zrobią o tym utwór.6
Był to, jak można się domyślić – proces odkrywania dźwięku,
intuicyjna (tudzież instynktowna) praca utalentowanych muzyków,
którzy w swojej pielgrzymce ku wiecznemu dźwiękowi, odkryli i
zapisali go właśnie w takiej formie. Elementy bogatych treści
spuścizny duchowej całej ludzkości, zostały dobrane jednak z
przemyślaną precyzją.
Zanim
napiszę więcej o samym dźwięku, który po namyśle i
odsłuchiwaniu albumu, stał się w końcu najważniejszy, należy
wspomnieć o treściach tematycznych albumu. To nimi zachłysnęłam
się, zamykając chwilowo oczy na „nadprzestrzeń” pozbawioną
granic, w której wibruje ta wspaniała niedualność. Zacznijmy więc
właśnie od niej – advaitic songs to niedualne pieśni.
Słowo advaitic odnosi
się do adwajty wedanty, najważniejszego systemu filozoficznego
Indii, podstawy współczesnej filozofii hinduskiej i syntezy jej
osiągnięć od starożytności. Adwajta, niedwoistość, oznajmia
jedność Atmana i Brahmana (ogólnie mówiąc: Jaźni i Absolutu).
To przede wszystkim stan umysłu, świadomego bycia w świecie,
którego różnorodność jest cechą i warunkiem jedności. Wiemy
już czym jest ten niekończący się dźwięk Cisneros'a – jest
jednością różnic. Być może właśnie ta nowa jakość została
nazwana w pierwszym utworze – Addis. Po
wielu poszukiwaniach, jednym ze znaczeń tego słowa jest nowy
i obok słowników mówiących,
że to imię oznaczające „syna Adama, syna czerwonej ziemi”7,
myślę, że nic lepiej nie oddaje zamysłu płyty, jak przymiotnik
nowy. Jakość
nadprzestrzeni Advaitic songs jest
bowiem nieskazitelna i świeża. Może nie przypomina świtu –
swoją patetycznością (bardziej zmierzch), ale zawiera w tej
podniosłości dużą dozę tajemnicy i grozy, zupełnie jak o
zamglonym poranku, kiedy nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co
spotka nas danego dnia.
W
obliczu archeologii dźwięku nie dziwi tak odważny dobór motywów
muzycznych i kategorii pochodzących kolejno: z Indii (Addis
to jedna z najpopularniejszych mantr hinduskich Om
trayambakam), przez Bliski
Wschód zaczynając od biblijnego Raju (State of
Non-return, gdzie niemożliwość
powrotu tożsama jest z mitem o zerwaniu jabłka z drzewa poznania
dobra i zła), później zjawiając się w Getsemani (nawiązania do
chrześcijaństwa, a dokładniej rozmowy Jezusa z Bogiem), na górze
Synaj (utwór z islamską modlitwą Labbaika Allahumma, to
wyraz wprowadzenia się w stan uświęcony), kończąc na
najbardziej mistycznym doświadczeniu (haqq al-yagin)
w sufizmie. To z kolei odpowiada za użycie ikony Jana Chrzciciela na
okładce albumu – uważany on jest za wzór ascety, z powodu stroju
z wielbłądziej skóry, tak samo jak derwiszowie – czyli
biedacy/żebracy w świecie arabskim. Album jest wypełniony tą
ascetyczną manierą uniżenia i pokory.
Ten
przekrój przez treści8
Advaitic songs wyraźnie
pokazuje, że jest to projekt sięgający najgłębszych pokładów
mistyki bizantyjskiej i indyjskiej. To połączenie, wraz z zapisem
dźwięku, dało zupełnie nową jakość. Nie ma co bowiem udawać:
te mistyczne i religijne koncepcje są bardzo stare, a w dodatku
różnią się – choć to pozór wytworzony przez granice ustawione
przez kraje zachodnioeuropejskie. Po raz kolejny OM je zaciera.
Różnica pomiędzy światem arabskim, a indyjskim, dwiema skrajnymi
postawami wobec boskości (pierwsza pełna pokory i uniżenia, z
wyraźną granicą pomiędzy Ja, a Stwórcą; druga ekspansywna,
stawiająca pomiędzy nimi znak równości), w ostateczności owe
postawy to tylko nazwy. Przestrzeń, którą ukazują jest jedna, to
czysta forma doświadczania. W Gethsemane
Cisneros wyśpiewuje swym monotonnym, mantrowym głosem, że tej
niedualności doznajemy w sanktuarium serca, co jest wyraźną
metaforą nadprzestrzeni w percypowaniu muzyki, choć odnosi się do
indywidualnego otwarcia na bezpośrednie poznanie, którego nie
osiągniemy za pomocą umysłu. Advaitic songs zabierają
słuchacza poza czas linearny, tworzą przy użyciu wspomnianych
treści zupełnie nową jakość: misterną, piękną, a zarazem
budzącą grozę i niemy zachwyt.
Taki
efekt, czyli pokorny i zunifikowany mistycyzm, mógł zostać
osiągnięty tylko dzięki połączeniu kultur i ich wieczystej
esencji oraz podporządkowaniu tego wszystkiego muzyce (jakby nie
było) ciężkiej, doomowej. Już na przykładzie pierwszego utworu z
płyty, Addis, ukazuje
się świeża jakość. Otóż mantra indyjska, pomijając jej
znaczenie w kulturze (jako mantry uzdrawiającej i otwierającej
„trzecie oko”; tryambakam to dosłownie (mantra) trójoka),
jest przede wszystkim pełną radości i wdzięczności pieśnią,
harmonizującą człowieka ze światem, samym sobą i uniwersum.
Najpełniejszy wyraz w formie muzycznej tej mantry stanowi wykonanie
Dalai Lamy.9
Różnica pomiędzy jego wykonaniem, a utworem Addis „rzuca
się w uszy”. Wersja OM jest przepełniona mistyczną pokorą i
grozą płynącą z nieuchwytnej tajemnicy. Powiedziałabym nawet, że
to bardzo patetyczny mistycyzm. To właśnie połączenie indyjskiej
radości ze wzniosłością religii islamu oraz przyjętym
instrumentarium go takim stworzyły.
Wracając
zatem do dźwięku – tutaj również połączeniu uległy narzędzia
muzyczne. Stanowi to także przykład ciekawego przekształcenia
wewnątrz form przyjętych przez OM. Początkowe albumy były
minimalistyczne w doborze środków (bas, perkusja i wokal), ale nie
stanowiły spójnej całości (aż tak, jak ostatnia płyta).
Natomiast w Advaitic songs, czego
zapowiedzią była LP God is good, nastąpiło
przesunięcie w kierunku maksymalizmu (w formie i treści). OM
stworzył wielowymiarową przestrzeń dźwiękową przy użyciu
zarówno tradycyjnych instrumentów, jak i syntezatorów. Dzięki
współpracy z niesamowitym twórcą muzyki elektronicznej,
występującym jako Lichens (Robert Aiki Aubrey Lowe), ostatnia płyta
OM zdobyła znacznie wyższy kunszt artystyczny niż poprzednie
albumy.
Lowe w swojej twórczości używa
syntezatorów i własnego głosu, na Advaitic songs i
w God is good grał
także na tamburze. Jest multiinstrumentalistą. Bije od niego
niezwykła wrażliwość muzyczna, a sam stosunek do technicznych
tworów wydobywających dźwięki jest wręcz wzruszający. W
wywiadzie dla Exploratorium10
mówi o syntezatorach z uczuciem, przypominając słuchaczom
jakiejkolwiek muzyki, że są to urządzenia wymagające takiej samej
delikatności, jak gra na tradycyjnym instrumencie. Jego dołączenie
do zespołu nie tyle urozmaiciło Advaitic songs, co
stanowi o ostatecznej harmonizacji wszystkich elementów albumu.
Zastanawiające
jest, jak z tak potężnej maksymalizacji można osiągnąć naprawdę
przejrzystą, czystą formę, w której treści, ukazujące się w
nadprzestrzeni, nie są rozczłonkowane i nie toną w chaosie, ale są
po prostu niedualne. Myślę, że jedyną odpowiedzią jest tu
umiejętność, a także muzyczna intuicja twórców. Advaitic
songs z pewnością można
potraktować, jako eksperyment, nie tylko w obrębie muzyki – samo
połączenie tak różnych doktryn duchowych jest wyzwaniem. Lecz ów
eksperyment nie polegał na wybieraniu środków, a – ponownie do
tego wracamy – na odkrywaniu jak najbardziej uniwersalnych,
prostych elementów dźwięku, na podążaniu za intuicją i odwadze,
żeby za nią podążać.
W
tym miejscu chciałabym stwierdzić, że i tutaj granice pomiędzy
tym, co maksymalistyczne, a minimalistyczne już nie istnieją,
ponieważ forma została doskonale domknięta. Odbiór albumu jest
odbiorem czystej muzyki, emocji z niej płynących i ewentualnie, w
toku zainteresowania zespołem – semantyki i intertekstualności.
Wreszcie, jest indywidualnym obcowaniem z dźwiękiem oraz z
uniwersalną przestrzenią (nadprzestrzenią). Najciekawsze w tym
doświadczeniu jest to, że następuje ono nie tylko w bezpośredniej
styczności z muzyką, ale też później. Tak jak rejestracja
albumu, była krokiem dalej w archeologii dźwięku, będąc
równocześnie zupełnie nowym jej odkryciem; tak samo słuchacz
wchodząc w interakcje z muzyką w owej nadprzestrzeni, odkrywa ją
(w zupełnie nowy sposób). I właśnie ta styczność z dźwiękiem,
pozbawiona wyraźnych granic, rozmazująca także czasowość i
aktualność, jest według mnie najważniejszą nauką płynącą z
Advaitic songs. Niedualność
możliwa jest tu do przeżycia dzięki roli dźwięku. To on jest
najważniejszy – stały i wieczny, forma i fundament, równocześnie
zmienny i ekspansywny, jak treści nieustannie kreujące się w
doświadczeniach. To estetyka świeżości.
Kiedy
przeniesiemy tę przestrzeń w wymiar realnego zetknięcia z muzyką
– na koncercie – motywy wprawdzie odtwarzane, ale jednak wciąż
jakby nowe, nieznane i z każdą nutą bardziej wyjątkowe –
otrzymujemy kolejny rodzaj niedualności. Uczestnicząc w wyjątkowym
koncercie OM w Pradze (14.11.2015r.), poczułam niedwoistość
znacznie silniej niż podczas obcowania z albumem, już stworzonym.
Advaitic songs w
praskim klubie brzmiało mistycznie, ponieważ granice
twórca-odbiorca nie istniały, zostały zatarte przez obcowanie z
dźwiękami: przez zespół, który je wytwarzał na żywo i
słuchaczy, którzy je chłonęli. Wszyscy obcowali z dźwiękiem.
Historia została opowiedziana w zamkniętej formie (zespół nie
zareagował na prośby z publiki o bis, co uważam za szlachetne
posunięcie) – nie znaleźliście w niej to czego szukaliście?
Trzeba było nie szukać, tylko być!
Lowe czynił prawdziwą magię na syntezatorach, a jego wokale
obejmowały zespół delikatnym welonem czegoś efemerycznego i
tajemniczego. Być może to był on - dźwięk, który wibrował w
przestrzeni. Tak bliskie obcowanie z muzykami nie wytworzyło żadnej
granicy. Relacja (w moim odbiorze) twórca-odbiorca nie istniała.
Jak to wytłumaczyć? Doświadczenie tego albumu odbywało się w
nadprzestrzeni. Tam gdzie spotykają się czyste postacie naszego
poznania, gdzie dźwięk wiedzie nas w przeżywanie. Relacja formy
dźwiękowej wytworzonej przez zespół, z przestrzenią otaczającą
słuchacza. To niewielka transgresja, dopasowywanie owej formy do
treści z nas wynikających, ale i pozwolenie na prowadzenie formie,
na jej ekspansję. Samoistną, bo wynikającą z prostego faktu
każdorazowego doświadczenia dźwięku.
Nadprzestrzeń
na płycie Advaitic songs to
realizacja – także na poziomie dźwiękowym (połączenie raczej
monotonnych, podniosłych rytmów z bogatymi treściami utworów) -
duchowości takich jak adwaita wedanta i sufizm. Realizacja mogła
zostać ujęta jedynie poprzez dźwięk, jako najczystszą z form,
pozostawiającą przestrzeń, która pozwala na interakcję ze
słuchaczem, a raczej sama nawiązuje taką relację. Chociaż
mówienie o słuchaczu nie jest tu adekwatne, granice zlewają się w
jeden oddech, którym jest doświadczenie. Zbieżność w mówieniu o
odbiorze dźwięku i oddechu nie jest bezzasadna. Wspominana już
hinduska udgitha jest
realizowana właśnie w oddechu – w jednostkowym życiu, w
doświadczaniu.
Tym również jest nadprzestrzeń – indywidualnym doświadczeniem
tego, co obiektywne. To zapomnienie o podziałach subiekt – obiekt.
Odkrywana przez Cisneros'a pieśń, podążanie za pasją i wyczuciem
muzycznym, dokonuje się właśnie w nadprzestrzeni. Wokale muzyka,
które lekko wsuwają się w utwory, podążają za nimi w mantrowym
tempie, to prawdziwa harmonia kreacji. Często słyszałam, że ów
wokal jest zbyt monotonny, że w zasadzie ta monotonia nudzi, mimo
zrozumienia celu takiej stylizacji – Cisneros śpiewa, wydobywa
słowa, pieśń istniejącą od zawsze. Jej pojawianie się w muzyce
następuje w delikatny sposób, będąc też w każdym z utworów
nieznacznie inna, ponieważ autor z wyczuciem modeluje swój głos.
To tak drobna, misterna praca, że zasługuje na wnikliwsze
wysłuchanie. Prześledzenie słów, które nuci Cisneros, sposobu w
jaki wplątują się one w dźwięki. To archeologia, ale tworząca
zupełnie nową jakość. Dźwięk jest jeden, będąc tak
różnorodnym i tak ekspansywnym sprawia, że każde jego odkrycie to
powitanie świtu w uszach.
~~*~~*~~*~*~*~*~*~*~~*~~*~~*~*~*~~*~~
Bibliografia
- B. Betty, Urban dictionary [hasło: addis], http://pl.urbandictionary.com/define.php?term=Addis.
- Ch. O'Connel, Om's Al Cisneros blazes his way through sonic archaeology, https://www.youtube.com/watch?v=4Yvrr5-PtGI.
Exploratorium, Interview with Robert Aiki Aubrey Lowe. Resonance, , 2014r.
M. Stankiewicz, OM – Advaitic songs, http://pustynnezapiski.blogspot.com/2016/01/om-advaitic-songs-1.html.
- N. Saeidi, Album Review: OM – Advaitic Songs, http://www.metalinjection.net/reviews/album-review-om-advaitic-songs.
- Sita, The Dalai Lama Chants the Om Trayambakam, https://sitayoga.wordpress.com/2010/06/26/the-dalai-lama-chants-the-om-trayambakam/.
1I
nie tylko ludzkich – nie zapominajmy o naturze i jej bardziej
makro części – kosmosie.
2Kalifornijski
basista i wokalista, zespoły Sleep,i Om, od niedawna występuje
również solo.
3OM
jest zespołem założonym przez sekcję rytmiczną (Al'a Cisneros'a
oraz Chris'a Hakius'a) sztandarowego stoner-doomowego zespołu
Sleep.
4Ch.
O'Connel, Om's Al Cisneros blazes his way through sonic
archaeology, tłum. własne,
5Zob.
zespóły Amosa Grails i Holy Sons
6Zcamp, Om – interview, http://www.tinymixtapes.com/features/om, dn. 21.02.2016r.
7B.
Betty, Urban dictionary [hasło:
addis], http://pl.urbandictionary.com/define.php?term=Addis,
dn. 21.02.2016r.
8Nawiązania
do poszczególnych kategorii szerzej rozwijam w artykule na swoim
blogu:
http://pustynnezapiski.blogspot.com/2016/01/om-advaitic-songs-1.html.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
~ zostaw po sobie ślad ~