Pomyślałam, że podzielę się fragmentem ostatniej powieści, jeszcze nie zredagowanej, to mały przedsmak, trochę w hołdzie różnym przemianom w świecie i życiu, różnej plątaninie zdarzeń i zabawie wśród tworów kultury, które cenię.
Poniższy fragment pochodzi z "rozdziału" drugiego, powieści Kajwalia i są to dwie jego ostatnie części.
I
Słowa! Uratujcie świadomość
w niej wydziobcie
przejrzyste ścieżki
A nie
w wytworach świata!
Takie
było hasło, któremu syn państwa Góra zaczął hołdować.
Zajmowanie się technologią bez zbędnego spięcia, że cokolwiek
musi zostać wyjaśnione, już dawno minęło. Teraz naukowcy w
metodycznym szale podważali, co tylko możliwe, bawiąc się wręcz
osiągnięciami poprzednich lat. Nie rezygnowali z nich jednak, po
prostu zaczęli doceniać zmienność rzeczywistości i perspektyw. W
centrum zainteresowania młodego Góry było odkrywanie, cóż
takiego człowiek może przekroczyć względem własnej natury.
Pojęcie natury przestało wszakże obowiązywać. Człowiek dla
naukowców nowej generacji był ciągle przekształcającym się
organizmem i umysłem, który tym organizmem mógł swobodnie
„sterować”. Tego określenia Marta nie lubiła najbardziej, lecz
syn zawsze powtarzał, że do słów się już nikt tak nie
przywiązuje. Sterowanie znaczy dla nich tyle, co wpływ. Tak też
świadomy wewnętrznie człowiek mógł (a nawet musiał, była to
nieunikniona konsekwencja rozbudzenia się globalnej świadomości)
przekraczać samego siebie, czym kształtował swoje ja, jako
niezniszczalną konstrukcję, a może i nieśmiertelną?
Z
pewnością byli i tacy – szaleńcy dążący do nadprzyrodzonych
umiejętności, którzy postrzegali ja czysto materialnie i
stawiając pomniki nowym technologiom, upatrywali we wszystkim
możliwości przedłużania swojej egzystencji na planecie. Ludzkość
jednak w większości wyrosła z tego typu pragnień, bardziej
interesowała ją możliwość odkrycia swoich prawdziwych potrzeb i
realizację ich, aby spełnić swe, choćby najbardziej wyimaginowane
cele życiowe.
Świadomość
taka była, jak dobry dźwięk, subtelnie wydobyty przez kolumny,
jakby właśnie się przed nami w ukryciu tworzył, migrując przez
kolejne odczucia, aż do całościowego odpuszczenia uczuć i bycia w
tym dźwięku, tworzenia go równocześnie.
Syn
Marty Góry zajmował się badaniem dźwięku. Wszak słowo w
pierwotnym kształcie miało być dźwiękiem, dopiero później
czymś widocznym dla oka. Dlatego tak ważne było według niego
wyrażanie słów w odpowiedni sposób – by, choć zapisane, były
tak bezpośrednie jak dźwięki. Warto bowiem wspomnieć, że i
literatów powstawało w owym czasie wielu, literatów pomrukujących
coś w przestworza, a jednak zrozumiale dla wszystkich ludzi. Ich
odwieczny problem to przecież bycie czytanym. Obecnie,
wyrwani ze swych wszelkich konceptów i uwikłań
czasoprzestrzennych, mogli albo odejść w milczące czuwanie, albo
nadążyć za ewolucyjną i rewolucyjną mocą słowa. A ono,
rozrywane w środku przez miliardy generacji, rwało się ku harmonii
dźwięków i opowieści czułych na świadomość odbiorcy.
Zatem
badanie dźwięku młody Góra uważał za ostateczny kres wszelkich
dociekań i filozoficznych dywagacji. Być może odziedziczył dryg
do muzyki po ojcu, jednak w znacznie większym stopniu nakierowany
był na sferę nawet i pojedynczych dźwięków, niż tego, jaką
całość one tworzyły w odbiorze. Podążał za każdą strukturą,
ich prostotą lub wykwintnością, za pojedynczym uderzeniem, które
w transowym rytmie prowadziło do najgłębszych czeluści kosmosu.
Góra po prostu pozwalał sobie doświadczać.
J
Śmierć na pewno
obejmie
obejmie
obejmie to*
Nie pierwszy raz go to spotkało, kiedy po długim wyciszeniu się
nad zapiskami komputerowymi i wykresami na temat fal mózgowych oraz
oddziaływań na nie muzyki, młody Góra odpłynął w głęboki
sen. Tym razem jednak płynął gdzieś poza sam fakt śnienia,
widząc po drodze postacie znane z życia codziennego, jak i te
odległe o całe kontynenty, różne rasy i nacje. Twarze przelewały
się jedna przez drugą – nieme lub rozbawione, świadome i
nieświadome. Te, które wykazywały jakiś stopień świadomości,
przyglądały się uważnie śniącemu mężczyźnie. Czuł, jakby
szedł przez tunel pełen postaci, aż wreszcie rozpadł się on w
jednej sekundzie, by z rozszczepionych elementów ukształtować
krajobrazy każdego zakątka świata. W tej wszystkości Góra, czuł
się niczym zalewana ciepłą wodą herbata, która przed chwilą
jeszcze miała swój kształt i twardość, a teraz namiękała,
rozpadała się w pewien sposób, ale także... wydobyła z siebie
ukryte aromaty i smaki. Mężczyzna poczuł się jeszcze pewniej i
gdy tak sunął wzrokiem po otoczeniu, natrafiał na równie rozumne
spojrzenia wielkich futurystów, symbolistów, artystów z każdego
zakątka globu, ale i mnichów, joginów, wszelkiej maści
duchownych. Im bardziej ocuceni byli ludzie, tym bliżej Góry się
znajdowali. Całkowicie śpiący niknęli za horyzontem, zamknięci
we własnym świecie.
Mężczyzna poczuł
pokusę, by i tam się wybrać. Pociągała go ciekawość i
podniecenie czymś zupełnie nieznanym. Lecz czuł także, że tam
właśnie znajduje się brak kontroli, a zapewne i zapomnienie.
Płynął więc dalej, nawet nie wiedział czy mógłby przeskoczyć
do nieznanego, czy faktycznie w obecnym stanie ma tak wielką
kontrolę nad swoim losem. Czy mógłby na przykład udać się do
matki, zakładając, że by spała? Odwiedzić ją, zobaczyć jak się
czuje, może porozmawiać?
To silne pragnienie
poprowadziło go dalej wśród rozłożystych drzew i pustyń
zalanych słońcem, poprzez wysokie trawy i skaliste góry. Mógł
tak płynąć przez wiele godzin i wcale nie odczuć upływu czasu. A
co z przestrzenią? Czy i ona nie jest skończona? Granatowe niebo i
jego otchłanie majaczyły nieustannie nad głową Góry. A gdyby tak
właśnie tam wznieść się, zobaczyć... To nie w miejscu ani
czasie powinien szukać matki, a właśnie w nieograniczonej
przestrzeni. I wtedy wzniósł się jeszcze wyżej, tracąc z pola
widzenia ludzi i rośliny, przepływając obok mężczyzny w czarnym
stroju, który mówił, wyraźnie akcentując słowa:
- Si no conseguiremos la
inmortalidad, al menos la realidad.
Góra otworzył szerzej
oczy, ale przecież spał, więc nie wiedział czy zrobił to
naprawdę czy tylko w wyobraźni wyostrzył sobie obraz i mógł
dostrzec w dłoniach alchemika gałki oczne, idealnie okrągłe.
Patrzyły w górę.
Wtedy mężczyzna
zauważył swoją matkę, kucającą przy starej, zarośniętej
tablicy kamiennej, albo grobie. Wokół było wiele czegoś w rodzaju
nagrobków, a za jej plecami średniej wielkości, porośnięta góra.
Zejście z niej było dosyć strome i pełne plątanin korzeni i
spływającej wody, która szumiała pięknie. Marta kucała i
przyglądała się cmentarzysku u swych stóp, lecz na twarzy matki
syn nie dostrzegł żadnej emocji. Była bardziej zapatrzona w
estetyczną stronę obrazu. Oczy lekko rozmarzone, ciało w
gotowości, by iść dalej, ale nie pędem, a spokojnym krokiem,
medytacyjnym krokiem.
Powiew natury uderzył
młodego Górę z taką siłą, że nie wiedział czy przypadkiem nie
obudził się w tym lesie, obok matki i czy to nie oznacza kresu
wszystkiego, czym się zajmował. Skoro rzeczywistość jest tak
bardzo ruchliwa, tak nieprzewidywalna...
Marta była
przewidywalna. Wstała i klucząc pomiędzy kamiennymi tablicami,
pięknie zarośniętymi soczyście zielonym mchem, przyglądała się
grzybkom wyrastającym z ziemi obficie. Była ich tak wielka
różnorodność, że nawet syn zapragnął dotykać kolorowych
kapeluszy i wąchać, a może nazbierać do koszyka, by później...
No właśnie, co? I po co?
Marta zatrzymała się
przed dużym siedliskiem białych grzybów, które wyglądały niczym
złożone parasolki o różnej wysokości, dosyć grube i pękate.
Jednak kawałek dalej, jakby już podstarzałe, otwierały się ich
kapelusze i rozpływały, skapywał z nich czarny atrament, wydawały
się brudne od sadzy, jakby w tym miejscu odbyła się mała
nuklearna katastrofa. Łodygi okazywały się znacznie dłuższe i
chudsze, zanikały całymi grupami w nienaturalnym tempie. Syn stanął
obok matki i wiedział, że go zauważyła. Jak mogła spojrzeć na
kogoś, kogo tu przecież fizycznie nie było? Nie spojrzała, a
jednak wzięła go za rękę.
- Czy rozbrzmiały już
sitary w miastach? - zapytała rzeczowo. Syn zupełnie zaskoczony i
nieprzygotowany na takie pytanie, nic nie odpowiedział. Nie
pamiętał nawet czego słuchał przed zaśnięciem. Całe jego
życie rozmazało się zupełnie, jak te grzyby przed nimi.
- Jeśli nie, to
niedługo je usłyszysz. Utworzą się nowe historie i opowieści
będą tryskały spokojem akceptacji. Wszystko się odplącze i
ułagodzi.
Młody Góra znał
dźwięk sitary, to jak roznosiła ona muzyczne historie, dwoiła je
i troiła, przemykała pomiędzy nutami, skracając je i wydłużając.
- Jeszcze nie
zabrzmiały. - odpowiedział wreszcie syn.
Ale zaraz po chwili
wiedział, że skłamał, bo przecież je słyszał wokół siebie.
Melodia nasilała się, będąc prawie na skraju własnej
brzmieniowej ekstazy, by zaraz przetworzyć się w inne emocje, inne
zarysy słów i tanecznie zmierzać w dalsze odsłony tego
dźwiękowego transu.
Mężczyzna obudził
się całkowicie i jedyne, co pamiętał to topniejące czernią
białe grzybki, jakby abstrakcyjny sen, bo z roztopionych kapeluszy
pozostawały gałki oczne, mówiące w różnych językach:
przynajmniej rzeczywistość... przynajmniej rzeczywistość...
przynajmniej rzeczywistość.